Pisanie recenzji Songs of Conquest sprawiło, że poczułam się dziesięć lat młodsza. Jak to się stało? Jedno słowo: nostalgia.
Strategie turowe zajmują szczególne miejsce w moim serduszku. Nic więc dziwnego, że Songs of Conquest od razu mnie zainteresowało i szybko zaklepałam sobie możliwość napisania o nim recenzji. Zastanawiało mnie tylko jedno – czy mimo grafiki zupełnie nie w moim guście będę w stanie docenić tę produkcję w pełni. Jeśli chcecie wiedzieć, jak to się potoczyło, zapraszam do lektury.
Wrażenia z Songs of Conquest? Od czego by tu zacząć…
Kiedy pierwszy raz odpaliłam grę, przywitało mnie ładne menu główne. Po nim samym jednak niewiele można stwierdzić w kategoriach grafiki, więc czym prędzej przystąpiłam do akcji i rozpoczęłam kampanię. Na pierwszy ogień twórcy serwują nam opowieść o Cecylii z rodu Stoutheartów, nowej władczyni baronii Stoutheart. Rozgrywka ta poprzez praktykę uczy nas wszystkich mechanik produkcji.
Po wczytaniu się pierwszej mapy w oczy od razu rzuca się charakterystyczna grafika. Wiadomo, że gusta są różne. Jak już pisałam wyżej, pixelart raczej do mnie nie przemawia i rzadko zachwyca mnie tego typu oprawa. Mimo to jednak jestem w stanie docenić kunszt grafików. Zarówno modele postaci, jak i świat, po którym się poruszamy, wyglądają naprawdę szczegółowo. Widać ogrom włożonego w to serca – jeżeli lubicie tego typu grafikę, to z pewnością bogate, pikselowe szaty Songs of Conquest zrobią na Was wrażenie.
Natomiast tym, co skradło moje serce niemal od razu, jest ścieżka dźwiękowa. Idealnie pasująca do przedstawionych w grze realiów fantasy, subtelna, ale potrafiąca dowalić porządnie tam, gdzie potrzeba. No i jeszcze te śpiewane wstawki między poszczególnymi misjami kampanii… klimat dosłownie wylewa się wtedy z ekranu (a przypominam, że to dopiero wczesny dostęp!)
Wyśpiewana kampania
Kontynuując temat śpiewanych wstawek, to nazwa produkcji ma dość ciekawą genezę. Gra oparta jest bowiem na konflikcie między (na razie) czterema frakcjami. W toku każdej kampanii stopniowo będziemy poznawać kolejne zwrotki pieśni o przygodach danej grupy, a po przejściu całej fabularnej ścieżki dane nam będzie wysłuchać utworu w całości. To świetne rozwiązanie, które dodatkowo zwiększa immersję. Na chwilę obecną dostępne są dwie kampanie, lecz liczba ta na pewno zwiększy się wraz z rozwojem gry. Same nazwy tych stron konfliktu nic Wam raczej nie powiedzą, opiszę je więc w kilku żołnierskich słowach.
Oto mamy Arleon, czyli typowych rycerzy stojących na straży dobra i porządku. Jest to frakcja bardzo przyjazna początkującym. To właśnie nią gramy podczas pierwszej kampanii. Innym wyborem jest mój osobisty faworyt, czyli Baria – grupa składająca się z najemników wszelkiej maści, używających nawet broni palnej. To typowe jednostki oparte na szybkim, zdecydowanym ataku i o słabej obronie.
Dwie pozostałe frakcje są nieco bardziej egzotyczne. Mamy Ranę, stworzoną z byłych niewolników. W jej skład wchodzą: żaby, jaszczuroludzie, smoki, a nawet… żółwie. Tutaj nacisk położony został bardziej na magię. To zestawienie zamyka Baronia Loth (ang. Barony of Loth), składająca się głównie z nieumarłych. I dobrze, wszak stara zasada mówi, że strategia turowa w klimatach fantasy bez umarlaczków obejść się nie może. Songs of Conquest podeszło do tematu nieco inaczej, albowiem zaserwowali nam upadającą baronię szukającą potęgi w czarnej magii. Dlatego frakcja ta łączy ze sobą jednostki zarówno żywe, jak i umarłe. Oczywiście te pierwsze po śmierci stają się tymi drugimi. Nic nie może się zmarnować, prawda?
Recenzja nie byłaby kompletna bez ogrania wszystkich frakcji i z przyjemnością donoszę, że Songs of Conquest pod tym względem bardzo mi zaimponowało. Twórcy zadbali o zróżnicowanie wymuszające na nas inne strategie, ale też dające zupełnie inne możliwości.
Do broni, Powierniku!
Najjaśniejszym elementem Songs of Conquest zdecydowanie jest system walki. Kiedy po raz pierwszy pojawił się ekran zwiastujący potyczkę wiedziałam, że czeka mnie niezła zabawa. Nie pomyliłam się – starcia są tak angażujące i satysfakcjonujące, że ciężko się od nich oderwać. Chciałam więcej i więcej… i tu mnie mieli. Po raz kolejny padłam ofiarą syndromu „jeszcze jednej tury”.
Weterani Heroes of Might and Magic III od razu poczują się jak w domu. Heksanowe pole walki, bohater wykonujący akcję podczas ruchu swoich oddziałów to tylko niektóre smaczki, które od razu przywodzą na myśl tę legendarną grę. Kolejność ruchu wszystkich jednostek jest oczywiście określana na podstawie inicjatywy – im wyższa, tym szybciej stworzenie wykona swój ruch. Moim jedynym zarzutem jest tak naprawdę nierówny obecnie poziom trudności. Większość walk jest łatwiutka, jednak gdy do gry wchodzą wrodzy bohaterowie, pojawiają się spore problemy. Najpierw myślałam, że po prostu słabo mi idzie, jednak po dłuższym graniu mam wrażenie, że system ten nie jest do końca zbalansowany. A skoro nawet mimo tego tak ciężko się oderwać, to wyobraźcie sobie, co będzie po premierze pełnej wersji! Miłym akcentem zwiększającym satysfakcję o kolejne kilka procent jest zbliżenie i zwolnione tempo, gdy pokonujemy ostatniego wroga. Cud, miód, malina.
Mana tak liczna, jak nasze oddziały? To tak można?
Kolejną zaletą gry jest, moim zdaniem, podejście do magii. Nie mamy tu bowiem do czynienia z żadną maną, uczeniem się poszczególnych szkół magii i mozolnym wkuwaniem zwojów. Wszystko oparte jest na esencji – mocy, której używają Powiernicy do czarowania. Czerpią ją przede wszystkim ze swoich oddziałów, drugorzędnie zaś z umiejętności i zdobytego magicznego ekwipunku.
Twórcy wyróżnili pięć esencji: Porządek, Stworzenie, Zniszczenie, Arkana i Chaos. W większości przypadków logiczne jest, jakiej esencji dostarcza dane stworzenie. Rycerze dostarczają Porządku, nieumarli Arkan i Zniszczenia, i tak dalej. Co turę niewydane punkty kumulują się, dzięki czemu pozwalają nam na dojście do potężniejszych czarów. Do niektórych potrzebny jest tylko jeden rodzaj magii, do innych dwa.
Niezwykle spodobał mi się ten system i mam nadzieję, że w kolejnych miesiącach twórcy wzbogacą nasz arsenał czarów, może nawet wprowadzą kolejne rodzaje esencji. Ta ostatnia wpływa pozytywnie na strategiczny aspekt gry, musimy bowiem rozsądnie dysponować naszymi magicznymi zasobami. Stanowi też śmieszny kontrast dla zwyczajowej many – w jej przypadku stopniowo tracimy możliwość czarowania, podczas gdy tutaj ją zyskujemy. Bardzo sprzyja to długim potyczkom.
Jeszcze jedna tura… – finalne wrażenia z Songs of Conquest
Recenzja Songs of Conquest praktycznie pisała się sama (kiedy tylko udawało mi się oderwać od tego wciągającego potworka, oczywiście). Musiałam sobie co jakiś czas przypominać, że to dopiero wczesny dostęp, bo produkcja od Lavapotion to świetnie przemyślana strategia. Kiedy o niej myślę, do głowy przychodzi mi jeden zwrot: „świeży powiew nostalgii”. Wiem, na pierwszy rzut oka nie ma to sensu, ale dajcie mi wyjaśnić!
Przez świeży powiew rozumiem to uczucie, które wywołuje we mnie każda rozgrywka. Dawno nie czułam takiej satysfakcji przy zwycięstwach, przemierzaniu mapy i pokonywaniu kolejnych etapów kampanii. Do tego ten fenomenalny, oparty na esencjach system magii bardzo przypadł mi do gustu. Większość czarów jest niezwykle przydatna i uniwersalna przez co nieraz miałam problem, którą inkantację wybrać.
Nostalgia natomiast mówi chyba sama za siebie. Songs of Conquest przywodzi na myśl same klasyki gatunku, z nieśmiertelnym Heroes of Might and Magic III na czele. Choć wiele osób nie lubi tego typu porównań, to są one raczej nieuniknione. Nie uważam ich jednak za degradujące w jakimkolwiek stopniu – produkcja Lavapotion jest solidna sama w sobie, a hołd dla starszych strategii turowych to niewątpliwie miły dodatek. Jedynym, do czego tak naprawdę mogłabym się obecnie przyczepić, są małe problemy z polskim tłumaczeniem i, wspomniany wcześniej, nierówny poziom trudności walk. To jednak można szybko załatwić za sprawą kilku aktualizacji. To, co najważniejsze, czyli genialny świat, satysfakcjonujące potyczki i ciekawy system magii działa i daje dużo frajdy. Fani strategii turowych niech czym prędzej szorują do sklepu! Nie pożałujecie, obiecuję. A teraz lecę, żeby rozegrać jeszcze jedną turę przed spaniem…
Recenzja Songs of Conquest powstała dzięki uprzejmości sklepu GOG.com, w którym możecie nabyć tytuł za 107,99 zł.