Niech żyje król! Ni No Kuni II: Revenant Kingdom – recenzja gry

Król stoi na balkonie, a przed nim są poddani

Dawno nie zdarzyło się, bym miała problem z klasyfikacją gatunkową gry, z którą spędziłam masę godzin. Czy uda nam się zmieścić tę produkcję w jakichś ramach, dowiecie się z recenzji Ni No Kuni II: Revenant Kingdom.

O tej produkcji mogliście przeczytać m.in. w naszym zestawieniu gier Tokyo Game Show 2022, natomiast dzisiaj postaram się ją Wam przybliżyć. Znacie pewnie to powiedzenie, że kiedy nie ma kota, myszy harcują. Podobna sytuacja, w znaczeniu dosłownym, staje się punktem wyjścia fabuły omawianego tytułu. Dochodzi bowiem do powstania w mieście Ding Dong Dell, zamieszkałym przez zantropomorfizowane koty. Myszy dokonują przewrotu w tej miejscowości, co mogłoby się zakończyć tragedią, gdyby nie zaskakujące przybycie Rolanda, dorosłego prezydenta kraju, do innej rzeczywistości. W tejże staje się młodzieńcem i przyłącza się do miejscowego władcy, Evana. Obaj ostatecznie wydostają się z miejscowości i planują działania, które pozwolą na odbudowę królestwa. Jeśli macie wątpliwości co do tego, czy warto wyruszyć w tę podróż, przeczytajcie recenzję Ni No Kuni II: Revenant Kingdom.

Evan wygnaniec

Życie na banicji nie jest usłane różami, ale wsparcie Rolanda pozytywnie nastraja protagonistę. Nie tylko wspomaga go w jego rojalistycznych aspiracjach, ale również w walkach. Te odbywają się w czasie rzeczywistym i są bardzo rajcujące, ale o tym jeszcze padnie. Główna opowieść podzielona jest na rozdziały, a każdy z nich wprowadza nowy element do rozgrywki. Nie są to bynajmniej kosmetyczne bajery, ale części zaimplementowane także do głównej fabuły. 

Aby na nowo znaczyć coś w świecie, Evan zakłada królestwo Evermore. Podróżuje po okolicznych krainach w celu nawiązywania kontaktów. Im więcej unii zawiera, tym większy wywiera wpływ na okolicę oraz mieszkańców swojego podwórka. Choć wątek chłopca wysuwa się na pierwszy plan, istotne jest także rozwiązanie historii Rolanda oraz poznanie innych postaci, które także dołączą do naszej drużyny. 

Nasz bohater, Roland, a obok menu z wyborem ekwipunku

Pieśń o Rolandzie i innych bohaterach

Czas na kilka zdań o protagonistach. Z czasem, kiedy będziemy dążyć do zdobycia sympatii innych miast, nie tylko zwerbujemy mieszkańców do miasta, ale i ekipę do walki. Równocześnie jednak możemy te same postaci lokować w konkretnych przybytkach, gdzie będą pracować lub prowadzić badania. Ekipę można wymieniać dowolnie, jeśli nie chcemy, nie musimy nawet sterować Evanem. Ja zazwyczaj miałam w drużynie właśnie królewicza, Rolanda i Leandra.

Czy ten wybór się na cokolwiek przekładał? Nie. Dwie postacie zostawiłam, bo były od początku, a ostatni wojownik to wizualnie nerd, czym momentalnie mnie kupił. Dialogi można przewijać i przeklikiwać, co w sumie jest spoko opcją, gdyż ciężko utożsamić się z tymi ludźmi lub żywo przejąć się ich historią. Można było nieco bardziej postawić na kreację bohaterów. Na dalszych etapach gry, kiedy zbierzemy już trochę skrzynek lub wykonamy określone questy, będziemy mogli nawet zmienić strój naszych milusińskich. Jest ich ledwie kilka, ale i tak stanowi to fajny bajer. 

Czas na przemoc!

Nasi bohaterowie rozwijają się w wielu różnych dziedzinach, ale opanowanie walki stanowi priorytet. Walczymy w maksymalnie trzyosobowej drużynie. Bardzo doceniam to, że nawet ci z ekipy, którzy nie toczą potyczek, zyskują punkty doświadczenia. Dzięki temu herosi mają podobny poziom. Samych opcji ataku jest całkiem sporo. Kilka broni ręcznych, jedna pozwalająca na zadawanie obrażeń z oddali, a także magia.

Kiedy zadajemy rywalom obrażenia mieczem czy dzidą, ładujemy sobie MP. Możemy dzięki nim korzystać z czarów, które robią całkiem spore spustoszenie. Problem polega jednak na tym, że przeciwnik może taki atak przerwać. Inną bolączką walk jest zapędzenie nas w kozi róg przez jakiegoś bossa lub podobną kreaturę. Zdarzało mi się, że byłam atakowana i nie mogłam uciec, bo ledwo wstałam i znów dostawałam bęcki. Kojarzy się to mocno z kanapowym multi i bijatykami. 

Podczas walk wiele się dzieje - bohaterowie w Dream Maze

Twoje Imperium

Na pewnym etapie gry mamy możliwość administrowania naszym królestwem. Wszystko to prezentuje się jak rasowy city builder. Stawiamy nowe budowle, zatrudniamy pracowników, ulepszamy poszczególne miejsca. Naszą walutą są pieniądze zdobywane z podatków, a przez tuning konkretnych budynków lub prowadzenie badań zyskujemy wpływ wśród ludu. 

Jak skusić mieszkańców, by zasiedlili nasze królestwo i rozliczali w nim PITy? Musimy wykonywać zadania poboczne i postępować zgodnie z postawą „przynieś, podaj, pozamiataj”. Niektórzy oczekują, że znajdziemy ich ulubione potrawy, inni poproszą o pokonanie jakiegoś stwora. Takich misji jest całkiem sporo, ale są na tyle zróżnicowane, że nie odczujemy nudy. Warto rekrutować nowych mieszkańców, ponieważ nie tylko zostawiają u nas podatki, ale i zajmują się ważnymi sprawunkami. Mogą sprzedawać nowe przedmioty, ulepszać broń czy czary. Opcji jest cała masa. 

Dług wdzięczności

Zupełnie niezależnie od zadań pobocznych funkcjonują zlecenia. W niektórych miastach czeka na nas pan o aparycji pielgrzyma i prosi, by dostarczyć mu odpowiednie produkty lub pokonać określone potwory. Za przyniesione fanty nie otrzymujemy pieniędzy, ale monety wdzięczności. Możemy je potem wymienić na różne przedmioty, ale fajniejszą opcją jest zdobywanie plotek o mieszkańcach. Dzięki temu łatwiej ich werbujemy.

Jeżeli zależy Wam na tym, aby zdobyć w grze platynowe trofeum, to może nie wystarczyć. Część przedmiotów zdobędziemy od handlarzy, inne wyhodujemy w naszym mieście, ale czekać nas będzie także sporo farmienia. Konkretny typ mięsa zapewni nam konkretny smok (ciekawe, co na to weganie?), itp. Inne rzadkie znaleziska pojawiają się dopiero po spełnieniu określonych warunków. Muszę jednak przyznać, że mimo wszystko nie było to frustrujące, ale wpisywało się w logikę rozgrywki. 

Jeden z naszych pomocników, tzw. higgled

Do broni, mości panowie! Na wały!

Jak sami mogliście już przeczytać w recenzji Ni No Kuni II: Revenant Kingdom, gra pozwala nam na masę zróżnicowanych aktywności. Dość powiedzieć, że wymieniłam dopiero część z nich. Czas przejść do tej, która wzbudzała we mnie najwięcej ambiwalentnych odczuć, czyli potyczek. To nic innego jak prowadzenie starć w bardziej taktyczny sposób. Nasz Evan dowodzi maksymalnie czterema oddziałami. Może decydować o ataku czy odwrocie, ale nie mamy tu tak bezpośredniego wpływu na rezultat, jak podczas zwykłej walki. 

Nie oznacza to jednak, że nie da się w żaden sposób oddziaływać na nasze wojska podczas starć. Podstawą jest wybór specyfikacji oddziału. Możemy postawić na mieczników, łuczników czy choćby grupy władające bronią palną. Trzy podstawowe działają jak w grze papier-kamień-nożyce. Włócznia pokonuje miecz, ten z kolei lepszy jest od młota, który bez problemu sprosta dzidzie. Każdy z tych oddziałów ma osobno swoich dowódców, którzy po potyczkach zdobywają punkty doświadczenia. Początkowo łatwo się pogubić, ale kierowanie starszymi wojakami potrafi być bardzo satysfakcjonujące.  

Walkom towarzyszą także pewne zmienne. Zależne są często od typu zadania. Najczęściej musimy po prostu pokonać wszystkich przeciwników. To jednak zaledwie wierzchołek góry lodowej. Czasem należy bronić naszych włości przed bandytami, innym razem stawać w szranki z wiwernami. Czekają nas także – o zgrozo! – zadania związane z eskortowaniem grup. O ile nad naszą gromadką da się zapanować, tak już kurierzy radośnie i beztrosko pędzą przed siebie, w skutek czego stają się wspaniałym mięsem armatnim, zapewniając nam przy okazji niepowodzenie misji. 

Jedna z bohaterek, Marta

Ulepimy dziś higgledy 

Niemal każdy szanujący się jRPG posiada swoje słodkie stworzonka. Któż z nas nie zachwycał się slime’ami z Dragon Questa czy mooglami z serii Final Fantasy? Studio Level-5 też wprowadza do swojej gry podobne elementy, a są nimi higgledy. Trudno mi je jakoś wizualnie opisać, dlatego jeden ze screenów przedstawi tę postać, abyście mogli ją sobie zobrazować. Te istotki pomagają nam podczas walk. W zależności od funkcji mogą nas leczyć, atakować przeciwników wirem, strzelać z armaty, itp. Gdy w pobliżu higgledów rozświetla się pole, wciskamy w nim X na padzie, a nasi milusińscy zabierają się do pracy. 

Skąd się biorą wspomniane stworki? Spokojnie, to nie będzie rozmowa o kwiatkach i pszczółkach. Trzydzieści higgledów znajdziemy w kamieniach. Jeśli zaoferujemy im coś, co lubią, chętnie dadzą się zwerbować. Zdecydowaną większość należy jednak… ugotować. Kiedy posiadamy składniki potrzebne do przygotowania (na każdego jest inna receptura!), dołącza do nas nowy członek drużyny. Maksymalnie podczas walki towarzyszą nam cztery higgledy

W labiryncie uczuć

Następne w kolejce do omówienia są Dreamers Mazes. Labirynty Marzycieli to szczególne miejsca. Rozlokowane są mniej więcej na każdej części mapy. Kiedy znajdujemy się w środku, nie możemy zapisać stanu gry, dopóki nie przejdziemy go całego. Na każdym z pięter szukamy drzwi, pozwalających nam wyjść stąd lub wybrać się na kolejne piętro. Po przebyciu wszystkich czeka nas starcie z bossem. Istotną zmienną podczas walk stanowi poziom zagrożenia. Jeśli przez dłuższy czas nie możemy odnaleźć drzwi, wzrasta, a sami przeciwnicy stają się trudniejsi do pokonania.

Istnieje jednak sposób na to, by sobie pomóc. W niektórych częściach labiryntów znajdują się figurki żywcem przypominające Matkę Bożą. Jeśli zdobędziemy odpowiednią ilość kulek orbs, dostępnych gdzieniegdzie oraz po ubiciu rywali, możemy zmniejszyć poziom zagrożenia. Nie da się jednak zabawy uprościć na tyle, by spadł on poniżej wyjściowego. 

Pokonanie wszystkich labiryntów nie jest wymagane do przejścia gry, ale stanowi dobre miejsce do grindu. Należy jednak pamiętać, że na dalszych etapach plansze są jeszcze bardziej zawiłe. Warto zatem w naszym mieście wykonać badania, które pozwolą nam łatwiej wykrywać drzwi i skrzynie ze skarbami. Nie wyobrażam sobie frustracji przy przejściu trzech ostatnich labiryntów bez tej opcji. Ukończenie dziewięciu Dreamers Mazes zleca nam konkretny człowiek i ta liczba zamyka misję. W produkcji znajduje się jednak ukryty dziesiąty labirynt, za którym znajdziemy najmocniejszego bossa w grze, trudniejszego do ubicia niż końcowy szef z głównej fabuły. 

Walka w Dream Maze

You’re toxic, I’m slippin under

Gdybyście w trakcie czytania recenzji Ni No Kuni II: Revenant Kingdom uznali, że to już wszystko i pewnie będę zmierzała do brzegu, nic bardziej mylnego. Muszę bowiem omówić jeszcze jeden gatunek przeciwników, na których trafimy w drodze do odbudowania potęgi Evana. Są to tzw. skażone potwory. Rozpoznamy je po tym, że otacza je fioletowa poświata. Planując atak na któregoś z nich, należy mieć na względzie fakt, że ich rzeczywista siła jest odpowiednio większa, niż wskazywałby na to ich poziom. Mimo to warto toczyć z nimi pojedynki, bo zostawiają dużo punktów doświadczenia oraz pieniądze wynagradzające podjęty trud

Pamiętam, że moje pierwsze starcie było wstrząsające. Zostałam szybko sprowadzona do parteru i obejrzałam napis „game over” w akompaniamencie smutnej melodyjki. Na początku mamy dostęp do pięćdziesięciu takich monstrów, a kiedy im wszystkim sprostamy, trafiamy na kolejne dziesięć. Niektóre z nich związane są z misjami, szczególnie pobocznymi, inne mogą bronić drogi do kamienia z higgledem. Ostatnia dycha stanowi największe wyzwanie, ale pomaga nam grindować przed podjęciem decyzji o pobiciu najtrudniejszego bossa, o którym już padło. 

Powrót króla. Ni No Kuni II: Revenant Kingdom – finalne wrażenia z gry

Puenta recenzji Ni No Kuni II: Revenant Kingdom będzie krótka i konkretna. Jestem tą grą autentycznie urzeczona. W momencie, gdy to piszę, brakuje mi jednego trofeum do platyny i z pewnością jeszcze pocisnę, by ją zdobyć. Produkcja jest kolorowa, wciągająca, oferuje naprawdę sporo różnych aktywności. Raz jeszcze docenię fakt, że otrzymujemy je sukcesywnie wraz z kolejnymi rozdziałami, gdyby były od początku, można by się pogubić. Jedyną znaczącą wadą może być ograniczona ilość utworów w soundtracku. Tak mnie rozpieściły RPG-i z PSX-a, że te kilkadziesiąt kawałków uważam za zbrodnię. Niemniej chętnie skieruję do twórców słowa, które padały z ust Evana, gdy wygrywał bitwy: „Thank you so much everyone!”. 

Scroll to Top