Tytuły rozdziałów najnowszej gry studia PolyAmorous stanowią nazwy kolejnych etapów żałoby według Kübler-Ross. Co ciekawe, zadziwiająco dobrze obrazują też moje uczucia podczas przechodzenia tej produkcji. Pozwólcie więc, że moja recenzja Paradise Lost również przybierze taką formę.
Nie będę ukrywać, że czekałam na tę grę. Już od pierwszych zapowiedzi czułam, że historia dwunastoletniego Szymona odkrywającego tajemnice niemieckiego bunkra, ma w sobie potencjał. Twórcy dumnie zapewniali, że produkcja skupi się przede wszystkim na fabule i eksploracji, że ukaże połączenie zaawansowanej technologii ze słowiańskim folklorem, a nasze decyzje będą miały wpływ na losy uniwersum. I wszystko to się w grze znalazło – tyle że w sposób spłycony do granic możliwości. Ta recenzja Paradise Lost przedstawi Wam dokładniej powody mojego rozczarowania.

Zaprzeczenie
Na początku wszystko wydaje się iść w całkiem dobrym kierunku. Gra raczy nas nieco przydługim, ale miłym dla oka wstępem. Następnie przenosi nas do alternatywnej powojennej rzeczywistości. Wcielamy się w młodego chłopca, który przeżył atak nuklearny nazistów na Europę. Zaczynamy zwiedzać niemiecki bunkier. Wszystko wskazuje na to, że mamy do czynienia z symulatorem chodzenia. Ale przecież jest tyle genialnych symulatorów chodzenia, które zachwycają fabułą, postaciami, bogatym światem! Tylko że w Paradise Lost ten świat wydaje się jakiś taki… pusty. A te nieliczne notatki, które zebraliśmy, wcale nie są zbyt interesujące. I jakoś tak… mało się dzieje. Ale przecież wszystko przed nami. Jeszcze na pewno się rozkręci. Prawda…?
Gniew
Nie, nieprawda. Nie rozkręciło się. Paradise Lost rozczarowało mnie (i zirytowało) niestety w prawie każdym możliwym aspekcie. W grze nie dzieje się kompletnie nic. Co z tego, że otoczenie jest szczegółowe i ładne, skoro nie da się z nim wejść w praktycznie żadną interakcję? Przez większość czasu rozgrywka wygląda w następujący sposób: otwierasz drzwi. Wchodzisz do pomieszczenia. Pomieszczenie jest dość mocno zapełnione, ale widzisz tylko jedną, maksymalnie dwie kropki świadczące o tym, że z danym przedmiotem da się wejść w interakcję. Wchodzisz w interakcję. Okazuje się, że to nic niewnosząca notatka, którą możesz przeczytać, przypadkowy przedmiot, który możesz podnieść i odłożyć, bo nic więcej nie da się z nim zrobić, ewentualnie szafka lub szuflada, do której możesz zajrzeć, ale z której nic nie wyjmiesz.

Muszę przyznać, że bezsensowne interakcje z otoczeniem były jednym z najsilniej odpychających mnie od gry elementów. Trudno mi się oprzeć skojarzeniom z recenzowanego już na naszym portalu Life is Strange, gdzie gracz również często podnosił przedmiot, z którym nie dało się nic więcej zrobić. Tyle że w grze Square Enix zawsze towarzyszyło temu przynajmniej kilka słów komentarza bohaterki, jej ciekawe przemyślenia czy spostrzeżenia, przez co gra nabierała głębi. W Paradise Lost niczego takiego nie uświadczymy, co skutecznie psuje wrażenia z rozgrywki.
Kolejną bolączką są korytarzowe lokacje. Jak na grę opartą na eksploracji jest jej tu zaskakująco mało. W większość interesująco wyglądających zakamarków wcale nie da się zajrzeć, a jeśli już – i tak niczego ciekawego tam nie ma. Irytujące jest również tempo przemieszczania się głównego bohatera – twórcy nie dodali opcji biegu, więc przez cały czas jesteśmy zmuszeni do poruszania się powolnym chodem, co potrafi doprowadzić do szewskiej pasji, zwłaszcza w momentach, kiedy trzeba wrócić do wcześniej już zwiedzonej lokacji.

W grze nie ma żadnej ciekawej mechaniki. Nie ma znajdziek, które możemy kolekcjonować, zagadek środowiskowych ani przeciwników. Nic. Tylko przechodzenie z lokacji do lokacji.
Dubbing… jest dziwny. Bohaterowie gry to Polacy, ale mówią po angielsku, od czasu do czasu wtrącając pojedyncze polskie słowa. Brzmi to bardzo nienaturalnie, a wręcz dziwacznie. Pewnie ta recenzja Paradise Lost bardziej by Wam to uzmysłowiła, gdyby była napisana na wzór wypowiedzi słynnego mistrza Yody. Uważam, że dużo lepiej by było, gdyby cały dubbing był polski, a dla zagranicznych graczy przygotowano by po prostu napisy.
Targowanie
Mimo wszystko w pewnym momencie gra potrafi lekko zaciekawić. Być może nie raczy nas zwrotami akcji na miarę Gry o tron, ale jednak w zaprezentowanym motywie drzemie duży potencjał. Niestety, ponownie – niewykorzystany.
Paradise Lost broni się tym, że zapewnia naprawdę niesamowite wrażenia wizualne. Zwłaszcza lokacje nawiązujące do słowiańskiego folkloru potrafią zachwycić szczegółowością i genialnie dobraną kolorystyką. Połączenie tych elementów z technologią buduje specyficzny, ale całkiem ciekawy klimat. Twórcy chyba jednak zapomnieli o tym, że gra jest medium zupełnie innym niż obraz i rządzi się odmiennymi prawami, a dobra warstwa wizualna nie wystarczy, by zatrzymać odbiorcę na dłużej.

Depresja
Co uwiera mnie w Paradise Lost najbardziej? Przede wszystkim płytka i potraktowana po macoszemu fabuła. Twórcy zdecydowali się poruszyć bardzo trudny, niejednoznaczny moralnie, a nawet kontrowersyjny temat (mimo że pojawia się on dopiero pod koniec gry). Tym samym dali sobie ogromne pole do popisu, jeśli chodzi o rozwój postaci, ukazanie emocji czy nawet rozważania na temat człowieczeństwa. Szkoda tylko, że kompletnie nic z tym nie zrobili.
Produkcja nie niesie ze sobą żadnego przesłania ani głębszych przemyśleń. Mam wrażenie, że jedyna puenta, jaka płynie z Paradise Lost, to stwierdzenie, że naziści byli źli. Losami dwójki postaci – Szymona i tajemniczej kobiety, z którą chłopiec kontaktuje się przez komunikator, trudno się przejąć. Bohaterowie są okropnie nijacy, wydają się być jedynie wydmuszkami, podobnie jak zaprezentowany świat. Każdy dialog, który pada w grze, brzmi sztucznie albo patetycznie. Wszystko to sprawia, że mimo iż na koniec stajemy przed naprawdę trudną decyzją – nie wzbudza ona żadnych emocji.

A skoro o dialogach mowa – w niektórych z nich wyłapałam dość rażące niekonsekwencje. Przykładowo: kobieta, z którą Szymon się kontaktuje, wie, jak chłopiec ma na imię, mimo że wcale jej o tym nie mówił. Takich kwiatków jest więcej (do tej pory nie rozumiem, o co chodziło w dziwnym dialogu o pisowni imienia „Ewa” i pewnie już nigdy się nie dowiem). Płytkość rozmów bolała mnie tym bardziej, że przecież da się poprowadzić intrygujące i budujące relacje między bohaterami dialogi, nawet jeśli rzeczone postacie rozmawiają ze sobą tylko od czasu do czasu, używając komunikatorów. Na takiej kanwie osadzono przecież genialnego Firewatcha, w którym ten motyw sprawdził się doskonale. Niestety, chociaż bardzo bym chciała, o Paradise Lost nie mogę powiedzieć tego samego.
Akceptacja?
W tej części mogę napisać niewiele, bo tak się składa, że do etapu akceptacji nie doszłam i nie wiem, czy w ogóle dojdę. Bardzo się cieszyłam, że będę mogła napisać tę recenzję, ponieważ liczyłam na intrygującą rozgrywkę, jednak produkcja PolyAmorous okazała się ogromnym rozczarowaniem – grą mamiącą ładnym opakowaniem, w środku którego nie ma niczego ciekawego. Moje wrażenia po zagraniu w Paradise Lost mogę podsumować tylko w jeden sposób – to nie jest opowieść o raju utraconym. To opowieść o potencjale zmarnowanym.
Recenzja Paradise Lost powstała dzięki uprzejmości sklepu GOG.com, w którym możecie obecnie dostać grę w cenie 53,99 złotych.



