Shut up and take my… Bethesda?

Wojny w gamingowym świecie są czymś, bez czego to specyficzne uniwersum najpewniej by nie istniało. 

Możliwe, że gdyby był tylko jeden producent i twórca – zarówno konsol, jak i gier – wszystko toczyłoby się niesamowicie leniwie, a na Ziemi panowałby pokój. Tak jednak nie jest, co w sumie mnie cieszy. My – gracze – nie jesteśmy zdani na stagnację i nudę. Ciągle dowiadujemy się nowych szczegółów o interesujących nas projektach, dyskutujemy na temat klasyków z przeszłości i napalamy się kilkunastosekundowymi trailerami wyczekiwanych produkcji. Taka już nasza dola. Nie mówiąc o tworzeniu swoich własnych adaptacji w każdej, niemal, formie – od rysunków przez mody aż po fanfiction. 
Wydaje mi się, że dokładnie tak wszystko powinno wyglądać: pomimo kolosów na rynku growym, nieustannie powstają mniejsze studia, które pokazują, że nawet z mocno okrojonym budżetem oraz pracą niezbyt licznego zespołu można zrobić świetną produkcję. Ba! W pojedynkę da się zrobić grę, na którą będą czekać setki, jeśli nie tysiące osób (mowa tu chociaż o ostatnio wspominanym Manor Lords). To wszystko pokazuje nam tylko, jak bardzo nasze specyficzne uniwersum prężnie się rozwija. 
Pozwolę tu sobie sparafrazować klasyka, twierdząc, że nie ma tak, że dobrze czy niedobrze, tak ten świat gamingowy się rozwija. Jedne studia stawiają na znane sobie schematy, w których realizacji są świetni, kolejne eksperymentują z nowościami, inne zaś… wyrzucają na stół grube hajsy i w przeciągu kilku sekund robią papkę z mózgu wszystkim, którzy chociaż pobieżnie śledzą tę czarną dziurę, jaką jest gamedev i wszystko, co z nim związane.
Dobra, to teraz trochę pogrzebmy w jednym konkretnym przykładzie. Tak, tym z poniższego mema.


Dawno, dawno temu w odległej galaktyce do pewnego momentu równowaga mocy była pozornie zachowana. Sony produkowało sobie kolejne konsole sygnowane swoją nazwą, Microsoft próbował dorównać konkurentowi, a tak naprawdę wszyscy oni naśladowali dziadka Nintendo, który już na kilkanaście lat wcześniej podbił niewielki wtedy gamingowy świat. Tak czy siak, cykl życia był zachowany. Aż nastał koniec lata 2020 roku i… nie, nie pandemia, a Microsoft zatrząsnął rynkiem. Zaś te drżenia odczuwamy do tej pory.
Szczególne bum pojawiło się na Twitterze, którego szczerze uwielbiam. Jest tak dynamicznym formatem, że nawet nie zdążę dobrze przeczytać tych dwustu osiemdziesięciu znaków, które ktoś napisze, a już mi pokazuje, że masa użytkowników napisała kolejne. Wiecie co, prócz klasycznego “wow wow szok”, przewijało się przez ten serwis tamtego pamiętnego dnia?

Totalnie tak było, nie zmyślam. Scrollowałam sobie Twittera i coraz bardziej rozmyślałam nad tą możliwością przedstawioną powyżej. Czy Microsoft może wykupić Sony? W gruncie rzeczy… To nie brzmi aż tak abstrakcyjne, jak mogłoby się wydawać, chociaż nadal, jeśli już, jest mocno odległe.
Wracając jednak do rzeczywistości: teraz Sony będzie musiało mocno się zastanowić nad swoją strategią marketingową, aby przynajmniej dorównać atrakcyjnością Microsoftowi. Dlaczego? Gdyż wielki hype na PS5 nagle ucichł. Nie ukrywam, sama byłam bardziej pro PlayStation 5 i w myślach kombinowałam, komu sprzedam nerkę, bo chcę Horizon Forbidden West. Na końcu stwierdziłam jednak, że nie mam ochoty wbijać na czarny rynek, moi znajomi nie mają problemów z tymi konkretnymi organami, a sama jestem biedna. Wniosek? Poczekam, aż druga część przygód Aloy wyjdzie na PC.

Wracając jeszcze na chwilę do samego Microsoftu: chciałabym tym wszystkim tęgim głowom pogratulować. Potrafią zrobić tak nieziemski szum wokół siebie, że każdy z rekinów marketingu powinien teraz wyciągnąć wnioski (zachowując je jednak dla siebie, bo podejrzewam, że wśród nich mogą też pojawić się wybitnie niekulturalne pojękiwania) i je sobie przeanalizować.


Sama dałam się w pewnym momencie nabrać, a teraz biję się w klatę i w myślach powtarzam, że głupszą byłam ostatnio wtedy, gdy uwierzyłam swoim dzieciom w posprzątanie pokoju. Już więcej tak nie zrobię, a jeśli będę chciała, to się wstrzymam na jakiś czas z finalną decyzją. Oczywiście jedynie względem gamingowych zagwozdek, bo co do dzieci… cóż, rodzice zrozumieją.
Na koniec zadam jeszcze jedno pytanie: czy naprawdę warto rzucać się niczym cielę na malowane wrota, Lavender Brown na Rona Weasley’a, Geralt na każdą czarodziejkę, którą spotka, ku pierwszym edycjom nowych konsol? Wiecie, jestem Polką i cebulowa smykałka do interesów jest we mnie zakorzeniona tak mocno jak w serii Unreal umieranie i rozrzut kończyn na wszystkie strony mapy. W końcu wiadomym jest, że świeżynki zwykle są po to, by wywalać błędy, które następnie zostaną poprawione przy wypuszczaniu kolejnych wersji konsol. 
Tak, tak, Kulpicka, czepiasz się! Pewnie, że tak, bo mogę i wychodzę z założenia, że lepiej przycebulić. Gry nie uciekną, świat się tak szybko nie skończy (słabych mamy jasnowidzów), a i tak przed dokonaniem żywota najpewniej nie wszystek ogramy
Ramen Wam 🙂 
Autorka: Patrycja “Adara” Kulpicka

Leave a Comment

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Scroll to Top