Czy odległa galaktyka daje radę w otwartym świecie? Opowiem Wam o tym w recenzji Star Wars Outlaws.
Nienawidzę gier z otwartym światem. Strasznie mi szkoda na nie czasu i zgadzam się z każdym postulatem na temat tego, że jest to przeżytek, klątwa i wzbudzacz mdłości. Dlatego bardzo mi się smutno zrobiło, gdy się dowiedziałam, że Ubisoft wyda te nowe, sandboxowe Gwiezdne Wojny. Przecież to jak spełnienie najgorszego koszmaru. A jednak moje przypuszczenia okazały się całkowicie mylne, nietrafne i przestrzelone, bo – UWAGA! UNIWERSUM MA SIĘ DOBRZE. Tytuł stworzony przez Massive Entertainment jest grą bardzo dobrą, świetnie wyreżyserowaną, o zdrowej ilości otwartego świata i zadań pobocznych. Udało się, kochani. Dowieźli nam dobrą grę. Ale oczywiście w tej recenzji opowiem Wam też o wadach Star Wars Outlaws, nie martwcie się.
Pierwszy krok do półświatka
Wcielamy się w Kay Vess, młodą złodziejkę, która żyje w stolicy hazardu – Canto Bight, i jakoś próbuje przeżyć w tym niezbyt fair świecie. Idzie jej nie najlepiej, mianowicie zadziera z szefem gangu Zerek Besh i wkurza go tak mocno (włamała mu się do sejfu, gdzie miał bardzo dużo pieniędzy, a potem podczas ucieczki ukradła statek), że wyznaczył wysoką nagrodę za zabicie jej.
O jej wyczynach usłyszał pewien tajemniczy, bogaty inwestor, Człowiek Iluzja Jaylen, który zaproponował plan ataku na Zbieraczy ponowny, tym razem zaplanowany napad na wcześniej wspomniany sejf. Do tego oczywiście potrzeba pomocy kozaków półświatka, dlatego rzeczony bogacz daje nam listę specjalistów do zwerbowania, droida ND-5 do pomocy i podejrzanie dużo wsparcia.
Zarejestrowana działalność przestępcza
Słowo „syndykat” budzi we mnie negatywne skojarzenia od czasów nieudanego Assassin’s Creed Syndicate (o ubisoftowska zgrozo). Dlatego nieszczególnie cieszyłam się na myśl, że będę musiała wchodzić w ogon Jabbie czy innemu zbirowi-szefowi, ale ostatecznie jest to udana i, co ważniejsze, nie przytłaczająca mechanika. Gra dość jasno i szybko podkreśla, że raz będą nas lubić jedni, a przez to nie lubić ci drudzy, później może być inaczej. Reputacja w świecie Star Wars Outlaws jest zmienna jak wiatry na Tatooine… albo śniegi Kijimi.
Określone misje, zlecenia czy po prostu działania mogą wpłynąć na to, jak najlepsi z najgorszych na nas patrzą. Kradniemy coś Huttom dla Pyke’ów? Spoko, ale Jabba na pewno się wkurzy. Może wesprzemy klan Ashigów w ich ekspansji na galaktykę? Dobry pomysł, ale Szkarłatny Świt i Qi’ra się wkurzą. Bywają i zlecenia, które od początku niby nikogo mają nie denerwować, ale nagle dzwoni do nas nasz droid ND-5 i mówi, że dostępne jest cwaniactwo w postaci wypięcia się na naszego pracodawcę i zarobienie większej kasy i wpływów u kogoś innego (przy stracie u tego pierwszego).
Gangsterzy mają swoje określone dzielnice w różnych częściach mapy – czasem gdzieś w mieście, innym razem na głównym skrzyżowaniu do bardzo istotnej misji fabularnej. Jeżeli jesteśmy w dobrych kontaktach, to będą nas witać z otwartymi ramionami, chlebem, miodem i nowymi zleceniami. W przypadku, gdy przegięliśmy trochę pałę i nas nie lubią, najzwyczajniej nas złapią i wywalą z dzielnicy (to jest skradanka, tu się trzeba skradać). Natomiast w sytuacji, gdy naprawdę, naprawdę (naprawdę) kogoś wkurzycie, syndykat zacznie na Was po prostu polować. Ale z każdym da się dogadać, wystarczy kilka miłych zleceń na ich korzyść, oddanie ciekawych danych kupcowi i znów się możemy przyjaźnić. Po prostu ich nie okradajcie… gdy patrzą.
Nie ma napadu bez mocy przyjaźni
Jak wspomniałam, musimy zebrać ekipę najlepszych kozaków w galaktyce, aby włamać się do pilnie strzeżonego sejfu, z którego już raz nas wyrzucono. Zawadiacka główna bohaterka? Jest. Robot-zabójca? Na miejscu. Słodka maskotka drużyny? No pewnie. Brakuje nam jeszcze piromanki (pirowoman?), mięśniaka, droid-majstera i hakera.
Doceniam, że prawie wszyscy członkowie naszej ekipy są innej rasy niż ludzka (co w Star Warsach takie oczywiste nie jest). Pojawia się nawet Chadra-Fan, mieszkaniec planety Chad (ja widziałam przedstawiciela tej rasy raz, w KotORze II, ale ze względu na słodki wygląd można je teraz zobaczyć w serialach dla dzieci Disneya – jakżeby inaczej).
Każdy jednak jest wyjęty spod prawa (hehe, Outlaws) i wie, jak dobry skok powinien wyglądać. Naszym zadaniem jest znalezienie po kolei członków naszej przyszłej drużyny i zrobienie dla nich kilku zadań, aby z czystą głową mogli dokonać skoku stulecia. Każdy z nich jest w innych tarapatach i trzeba mu pomóc się ogarnąć, a z wdzięczności oni wezmą od nas tę robotę. Nie możemy ich zabierać na nasze codzienne zlecenia, ale jeśli coś się rzeczywiście, fabularnie pali, to ktoś może, łaskawie przybędzie z odsieczą. Jednak takie kumpelskie zagrywki zdarzają się rzadko, więc nie wypatrujcie ich.
Moim absolutnym ulubieńcem jest ND-5 – droid serii BX separatystów, który walczył w wojnach klonów i jest giga kozakiem w płaszczu. Właściwie to nie wiem, po co mu płaszcz, ale wygląda świetnie. To pierwszy raz od czasów Legiona z Mass Effecta 2 i 3, gdy miałam crusha na robota. Zresztą nawet trochę mi przypomina rzeczonego getha, jego pan jest ograniczeniem, który odbiera mu wolność, chociaż to właśnie służąc jemu wypełnia swój nadrzędny cel. Jest właściwie non-stop z Kay i wspiera ją, jak może przez komunikator lub za sterami statku Śmiałek. Absolutnie kocham tego droida i jego świetną linię questów, która sprawiła, że spłynęła mi po twarzy niejedna łezka.
Kosmiczny piesek-aksolotl
Możemy sobie gadać, że Disney uwielbia słodkie istotki w Gwiezdnych Wojnach (sama to powiedziałam w poprzednim podrozdziale), ale pamiętajmy, że Lucas stworzył Ewoki po to, aby dzieci miały swoje misiaste postaci do zachwycania się. Dlatego dodanie nam słodkiego chowańca to oczywista decyzja, która jest dobra, bo po prostu lubię słodkie chowańce. Ale dodanie pieska-aksolotla?! Ten, kto to wymyślił, powinien dostać podwyżkę.
Nix, bo tak się nazywa, to dziwny zwierzak bardzo rzadkiej rasy merqaal – galaktyka jest naprawdę wielka, dlatego każdy może sobie zmyślać nowe rasy, kiedy chce i szanujemy to. Jest nam niczym trzecia, niewidzialna do tego ręka, ponieważ możemy wysyłać go do odwalania brudnej roboty, gdy chowamy się przed wrogami.
Nasz maluch robi naprawdę dużo: kradnie, przynosi przedmioty z ziemi, otwiera niedostępne miejsca, rozprasza wrogów czy nawet odpala granaty, które mają przy sobie (to akurat jest bardzo mocne). Potrafi też wywąchać różne znaleziska czy spojrzeć w karty do sabaka przeciwnikom. Korzystanie z jego pomocy to czysta przyjemność i zabawa, szczególnie że jest taki malutki i słodziutki. Aż chce mi się płakać, jak go widzę.
Jednak nie samym bandyctwem żyją Nix i Kay. Podczas spokojnych momentów merqaal siedzi na plecach swojej złodziejki i jej pilnuje. Mają swoje chwile na przytulanki, głaskanki czy wspólne wcinanie miejscowej kuchni na odwiedzanych planetach. To ostatnie jest naprawdę piękną mini gierką QTE, podczas której dwójka bohaterów po prostu sobie siada… i je. To tyle. I aż tyle, bo takie interakcje pięknie budują ten świat i tę relację.
Ten blaster dała mi moja wyrodna matka
Kay jest bardzo zaprzyjaźniona ze swoją bronią, którą dostała od swojej mamy na pożegnanie przy porzuceniu. To nasza jedyna broń (no, jeszcze pięści), gotowa przez całą grę w ekwipunku i na jej początku absolutnie bezużyteczna. Dopiero wraz z ulepszaniem jej możemy brać udział w strzelaninach, bo tak od razu to nie ma sensu, taki to marny blaster.
Chyba że zgarniemy karabin od naszego przeciwnika, wtedy nasza potęga strzelania znacząco wzrasta. Jednak z racji, że główna bohaterka jest złodziejką, która bardzo cicho wszędzie chodzi, wspina się i skrada, to nie zaprzyjaźnia się na dłużej z żadnym wielkim sprzętem. Gdy wykonamy jakąś czynność wymagającą dwóch rąk, Kay natychmiast upuści ukradziony karabin i znów będziemy musieli sobie radzić o pięściach i blasterku.
Strzelanie jest proste i przyjemne, preferowane zza osłony, bo bohaterka to wątła istota w fajnej kurtce, a nie zbroi płytowej. Mamy też granaty zwykłe i dymne, a nasz blaster używa aż trzech trybów: klasycznego plazmowego piu-piu, jonowego, przeciw robotom, tarczom, zasilającego obwody elektryczne oraz wybuchowego dla większej skali obrażeń i niszczenia niektórych przeszkód podczas eksploracji terenu.
Lot nad imperialnym gniazdem
W Star Wars Outlaws dostajemy do dyspozycji kradziony statek – Śmiałka. Ten elegancki, szybki i wybitnie zmodyfikowany pojazd pozwala nam na dostawanie się w przeróżne części świata gry, bitwy kosmiczne, zbieranie sprzętu i po prostu życie na nim.
Kay nie jest najlepszą pilotką na świecie (a ja tym bardziej), dlatego w trakcie lotu nasi towarzysze potrafią nas zjechać za to, jak latamy. Ale latać musimy, dlatego nie wolno się nigdy poddawać. Mechanika jest bardzo prosta, chociaż sterowanie wymaga przyzwyczajenia, bo używamy myszki i klawiatury na raz. Z czasem odblokowujemy bomby, działka, różniaste ulepszenia, które z naszego Śmiałka robią jeszcze większy postrach galaktyki.
Jeżeli chodzi o to, jak bohaterowie sobie żyją na tym statku, to nie ma tam aktywności jako takich, ale widać jak zmienia się otoczenie. Generalnie robi się wielki bałagan, na kuchni leży coraz więcej jedzenia, Nix ma swój kącik do spania i zabawy, po kątach leżą części, kocyki, poduszki, stół w „salonie” robi się zawalony. Po prostu opowiadanie przez pokazywanie tych przedmiotów jest bardzo miłe, moim zdaniem. Robi się z naszej ekipy taka tymczasowa rodzina.
Szkolenie z bycia bandytką
Nie uświadczymy tu drzewka umiejętności i zbierania jakichś punkcików, aby się ulepszyć. Aby stać się największym kozakiem w galaktyce, musimy znaleźć sobie odpowiednich nauczycieli i przekonać ich, że dobrze wykorzystamy ich wiedzę. Nasi eksperci dają nam odpowiednie questy lub wyzwania, dzięki którym jesteśmy w stanie rozszerzać wachlarz umiejętności Vess oraz Nixa, zdobywać lepsze wyposażenie dla nas samych czy dla Śmiałka.
Część z tych rzeczy robi się praktycznie automatycznie, podczas naszej swobodnej gry. Reszta wymaga znalezienia specjalnego sprzętu, zatem bywa i tak, że musimy włamać się do jakiejś imperialnej placówki i zwinąć stamtąd bardzo prototypowy i ściśle tajny przedmiot. Albo okradamy naszych pracodawców z syndykatów zbrodni. Ale okraść złodzieja to nawet fair jest.
Ulepszać możemy również nasz blaster, Śmiałka i motorek. Robimy to poprzez znajdowanie odpowiedniego sprzętu rozsianego po galaktyce albo dogadanie się z mechanikiem w porcie albo majsterkowanie przy naszym specjalnym stole roboczym. Główną „zmienialną” jakkolwiek rzeczą jest sposób, w jaki strzelają bronie (czyli zbalansowany, szybkostrzelny lub ciężki). Poza tym mamy możliwość wybrania wyglądu naszego sprzętu, tak więc latałam różowym Śmiałkiem, który palił paliwo na różowo i miałam różowy pistolet.
Na przestrzeni naszej przygody zbieramy też ciuszki, dzięki którym otrzymujemy różne ulepszenia. Do zdobycia jest kilka zestawów specjalnie przygotowanych dla Vess, ale możemy się również przebrać za Hana Solo czy Lando. Ot tak, kosmetycznie.
Długość dźwięku w kosmosie
Muzyka jest naprawdę dobra i eksperymentalna. Oddaje zarówno znany nam klimat uniwersum, jak i zawadiackość Star Wars Outlaws. W kantynach postawiono nawet szafy grające, abyśmy sami mogli przebierać w utworach, które różnią się w zależności od planety, na której jesteśmy. Jeżeli zastanawialiście się, jak w świecie Gwiezdnych Wojen brzmi rejw, to Kay Was zabierze.
Przerywniki filmowe są bardzo ładne i dopracowane, ale wiele animacji podczas normalnej rozgrywki przywodziło mi na myśl Mass Effecta Andromedę. Postaci są jakieś takie budyniowate, mają puste oczy. Ponadto gra jest obecnie tragicznie zoptymalizowana na PC i nie możemy włączyć wielu ulepszaczy wyglądu. Tragicznie oznacza bardzo dziwne zachowanie komponentów na komputerze i potężne zużycie GPU. Dosłownie bałam się chwilami, czy coś się nagle nie popsuje, mimo że mój sprzęt powinien spokojnie uciągnąć wysokie ustawienia, bo pierwszy hotfix nie naprawił wszystkiego (jeżeli cokolwiek).
Rebelia śmierdzi
Najpiękniejszą rzeczą w tej grze jest to, że Kay nie lubi Rebelii, nie wspiera Rebelii i nie przechodzi żadnej wewnętrznej przemiany, by dołączyć do Rebelii. O ile regularnie (mówię w ogóle o uniwersum) spotykamy bohaterów, którzy na początku kręcą nosem, ale ostatecznie zaczynają walczyć z tym niedobrym Imperium, tak Kay jest realną oportunistką. Ale nie dlatego, że jest jakaś nieczuła i bez serca, tylko dlatego, że jej jako mieszkance dość niefajnej planety, wychowanej w cieniu półświatka, tak naprawdę bez opcji na lepsze życie, jest wszystko jedno, czy to rządzi Imperium czy Republika. To nie są siły, które znacząco zmieniają jej ciężkie życie, dbać musi o siebie i najbliższych, Rebelia tego nie zrobi.
I chociaż lubię świecące miecze, to cieszę się, że nie ma ich w tej grze (chyba, że są w jakimś ukrytym zadaniu, którego nie znalazłam). Jesteśmy wolni od idei, nie ma tu walki dobra ze złem, jest po prostu walka o przetrwanie, o wolność, ale dla siebie i nie ma w tym nic samolubnego. Nie trzeba strzelać się z imperialuchami pod Gwiazdą Śmierci, żeby coś znaczyć. Kay Vess ma dobre powody, żeby nie pałać sympatią do rebeliantów, a nawet mówi wprost, że ostatecznie niczym nie różnią się od syndykatów. Fajnie jest mówić o ideach, gdy miliardy istot i tak będzie kontynuowało życie w biedzie, strachu i niebezpieczeństwie.
Ile otwartego w otwartym
Nie oczekujmy od gry Ubi więcej, niż zwykł nam dawać przez ostatnie lata. Świat jest duży (chociaż nie za duży). Możemy sobie po nim chodzić, zbierać zadania, ale też wykonywać jakieś bardziej przyziemne aktywności. Na mapach znajdziemy stoły do gry w sabaka, automaty do gier, możemy obstawiać wyścigi (a nawet znaleźć informacje o tym, które wyścigi są ustawione), zjeść obiad z Nixem – jest tego przyzwoita ilość. Bohaterowie poboczni mogą nas zaczepiać, komentują, co robimy, mechanika syndykatów wpływa na to, w jaki sposób poruszamy się po świecie Star Wars Outlaws. Jednak nie ma tu wodotrysków, mamy duże ograniczenia i najbardziej ta gra stoi właśnie tym, co otwarte nie jest.
Misje są zamknięte i świetnie wyreżyserowane, tak samo miasta wydają się całkiem żywe i realistyczne. Ale jeżeli pójdziemy szukać czegoś więcej w otwartym terenie, to raczej tego nie znajdziemy. Można się bawić w wyzwania, walki z Imperium, które w sumie i tak zawsze wraca równie potężne (bo to Imperium), jeździć motorkiem po tych mapach, które są bardzo ładne, ale nie obfite w treść.
Czy to odpowiedź na ten przesyt związany z sandboxami i niebotycznie wielkimi mapami? Ponadto dlaczego na pustkowiach Tatooine, gdzie generalnie bieda, sucho i smutno mielibyśmy znajdować setki NPC-ów, zadań i aktywności pobocznych? To też nie zgadza się ze światem uniwersum.
Najmilsi bandyci na Dzikich Rubieżach. Star Wars Outlaws – finalne wrażenia
Nie sądzę, żebyśmy za 20 lat wspominali tę grę jako absolutnego klasyka, ale dzisiaj jest totalnie warta uwagi. Cieszę się, że Gwiezdne Wojny dostały swoją pierwszą grę z otwartym światem i przetestowały grunt. Teraz mogą zrobić coś konkretniejszego, obfitszego w zawartość. I oczywiście poprawić optymalizację, bo to największa wada Star Wars Outlaws wedle mojej recenzji.
Albo stworzyć RPG-a? Błagam, dajcie mi RPG-a!
Przygoda Kay Vess i jej ekipy jest naprawdę bardzo dobrą opowieścią, momentami może zbyt cukierkową, ale częściej brutalną, mimo tej swojej ogólnej przaśności. Myślę, że zarówno dojrzalsi, jak i ci młodsi fani odnajdą się w tej historii i tym świecie, wyciągając z nich najlepsze kąski niczym Nix z gara smaczków. Ja się bawiłam bardzo dobrze i moje serce się raduje, że idziemy w dobrą stronę.
Recenzja Star Wars Outlaws powstała dzięki uprzejmości Ubisoftu. Dziękujemy za zaufanie.