Czuliście kiedyś zew morza? Ja tak. Za każdym razem, gdy spaceruję wzdłuż wybrzeża, mam wrażenie, że fale płyną przez moje żyły. Z tego powodu żywiłam duże nadzieje wobec Call of the Sea, które jednak okazało się czymś innym, niż się spodziewałam.
Wakacje nad morzem zawsze były tym, czego wyczekiwałam po zamknięciu roku szkolnego czy akademickiego. Śmiałam się wówczas, że fale mnie po prostu wzywają i jeszcze tego samego dnia, mimo zmęczenia podróżą, biegłam na plażę. Jednocześnie z wiekiem nabierałam więcej szacunku, i może też strachu, wobec tej bezkresnej wody. Coraz bardziej interesowałam się tym, co kryje się w głębinach. Sporo czytałam także na temat tragicznych sytuacji dotyczących morskich ssaków wyrzucanych na plaże i mielizny, często w wyniku szkodliwej ludzkiej działalności. I choć możecie się teraz zastanawiać, w jakim celu Wam o tym opowiadam, to wierzcie mi, że recenzja gry Call of the Sea nie mogłaby się bez takiego wstępu obyć. Powód jest bardzo prosty – gdyby nie moje zainteresowanie morzami i oceanami, nie wiem, czy w ogóle bym ją sprawdziła. Szczególnie że powiązanie tematów okazało się bardzo symboliczne.
Nie owijając w bawełnę, z początku opis gry niespecjalnie mnie zainteresował. Młoda kobieta, Norah, choruje na tajemniczą chorobę, która charakteryzuje się ciemnymi plamami pojawiającymi się na skórze i narastającym osłabieniem organizmu. Po latach bezowocnych konsultacji medycznych jej mąż wyrusza w daleką podróż na wyspę położoną na Oceanie Spokojnym, by odnaleźć lekarstwo. Przez dłuższy czas kobieta nie dostaje żadnych informacji o przebiegu ekspedycji. Niespodziewanie pewnego dnia Norah znajduje przed drzwiami przesyłkę. Zawiera ona wskazówki opisujące lokalizację wyspy i sposób dotarcia na nią. Bez chwili wahania rusza w ślad męża. Tak zaczyna się jej opowieść i zarazem rola gracza w historii kobiety.
Miłość czy przeznaczenie, czyli kiedy podwójne zakończenie ma sens?
Już na początku zaznaczę, że moje wrażenia z Call of the Sea mogą wydawać się trochę chaotyczne. Zdaję sobie z tego sprawę i szczerze o tym uprzedzam. Sama trochę pogubiłam się w tej historii i jej morale. Niewątpliwie szczególną rolę w tym zbiciu mnie z tropu stanowiło ostatnie dziesięć minut gameplayu. Po kilku godzinach liniowej gry przygodowej nagle – ni z gruszki, ni z pietruszki – otrzymałam do wyboru jedno z dwóch zakończeń. Pierwsze miało dla mnie więcej sensu niż drugie, jednak skorzystałam z możliwości zapisu stanu rozgrywki w momencie decyzji i przeszłam oba warianty. Dzięki temu mogę szczerze powiedzieć, że każdy zostawił zbyt wiele niedopowiedzeń.
Jakimś cudem twórcom udało się stworzyć grę jednotorową z tak dopracowaną warstwą fabularną, że każde z zakończeń można by spokojnie obronić poprzez powołanie się na wcześniejsze wydarzenia na wyspie. Jednocześnie zarówno to, co pozostało przemilczane albo pominięte w obu wariantach, jak i sposób wprowadzenia ich, nie do końca mi odpowiadały. Powiedzmy, że nie jestem fanką sytuacji, w których główny bohater nagle doznaje olśnienia odmieniającego jego istnienie. Tak niestety przydarzyło się Norah, która błyskawicznie przeszła z rozpaczy do autorefleksji i zachwytu nad swoim odkryciem. I to odkrycie otwierało przed nią możliwość wyboru, którego konsekwencje były opisane w krótkich, kilkuminutowych nagraniach, niewyjaśniających kompletnie nic.
Poczułam się jednocześnie zawiedziona i zachwycona. Do tej pory nie wiem, czy któreś z tych uczuć dominuje nad drugim.
Dwie warstwy fabularne i zero przesłania
Jak wspominałam, historia Norah jest liniowa. Każda tajemnica, którą odkryjemy czy rozwiązana zagadka prowadzą nas do kolejnej. I kolejnej. W trakcie gry skupiamy się na dwóch ważnych wartościach w życiu – miłości oraz byciu sobą. Jednocześnie poznajemy szczegóły związku Norah i jej męża oraz przebieg dziwnej choroby, która towarzyszy jej od lat. Gdy okazuje się, że ta dolegliwość może być powiązana z wyspą, gracz już nie umie się oderwać. Tak, ta historia jest niepokojąca, ale jednocześnie naprawdę mocno intryguje. Do ostatniej chwili czekałam w napięciu na rozwiązanie wszystkich wątków. I do przedostatniej sceny większość tajemnic zdawała się już jasna. Dopóki nie okazało się, że to właśnie przedostatnia scena, a zakończenia przyniosą kolejne pytania lub nie rozwiążą pozostałych wątpliwości.
Ale łepetyną to ruszyć trzeba!
Przyznaję się bez bicia, że zagadki logiczne w tej grze bardzo mi się podobały. Kilka mnie pokonało i musiałam sięgnąć po solucję, ale mimo to bawiłam się fantastycznie. Całość zajęła mi raptem siedem i pół godziny. Według How Long To Beat da się wyrobić w znacznie krótszym czasie, jednak ja po prostu często zatrzymywałam się, by podziwiać widoki. Wierzcie mi, że krajobrazy ukazane w tej przygodówce sprawiają, że człowiek zbiera czasem szczękę z podłogi. Zdziwiło mnie jednak, że mało która recenzja Call of the Sea dostępna w sieci faktycznie o tym wspomina.
Mimo to ten brak logicznego wyjaśnienia dziejów naszej bohaterki i wszystkiego, co się właściwie zadziało na tajemniczej wyspie, stanął mi ością w gardle. Nie jestem w stanie w pełni cieszyć się grą, która choć piękna i ciekawa, to jednak pozostawia po sobie wiele niedokończonych wątków. Chciałabym jej dać najwyższą notę, głównie za przemyślane zagadki, ale po prostu nie mogę. I wiem, że jeśli twórcy postanowią wydać kontynuację, to ja po nią już raczej zbyt szybko nie sięgnę w obawie się o kolejne niepełne zakończenie. Jeśli zaś takie rozwiązanie nie sprawia, że szukacie drzwi wyjściowych, to myślę, że Call of the Sea może zaspokoić Wasze growe potrzeby.
Odpowiedz na wezwanie fal, czyli ogólne wrażenia z Call of the Sea
Przygodówka, którą stworzyło studio Out of the Blue Games w 2020 roku, mogłaby stanąć blisko najciekawszych gier swojego gatunku pokroju pierwszej i czwartej Syberii (jeśli jeszcze nie ogrywaliście najnowszej części, to być może przekona Was recenzja sprzed roku). Niestety w moim rankingu znajdzie się nieco niżej przez wspomniane niedokończone wątki. Nie zmienia to jednak faktu, że Call of the Sea jest grą bardzo dobrą i zasługującą na poświęcenie jej kilku godzin. Potwierdzają to też liczne opinie branżowych recenzentów i zwykłych graczy, dzielących się wrażeniami z rozgrywki m.in. na Steamie. Jednakże przy tej planowo trzygodzinnej rozgrywce nie uznałabym jej za wartą swojej pełnej ceny, czyli 71,99 złotych. Lepiej poczekać, aż jej cena spadnie w ramach jednej z wyprzedaży na GOG.com lub platformie Valve.