Zaskakujący sukces BattleBit Remastered udowodnił, że na rynku sieciowych strzelanek nadal jest miejsce dla klonów znanych marek. Czy ekipie Team Jade uda się wykroić z tego tortu jakiś kawałek dla siebie? Odpowiedzią na to pytanie jest nasza recenzja gry Delta Force.
Seria Battlefield nie cieszy się ostatnio najlepszą passą. Już od czasów czwórki ten popularny cykl kultywuje niechlubną tradycję premier w kiepskim stanie technicznym. Mówi się, że przyroda nie znosi pustki i w miejsce ustępujących zjawisk pojawiają się nowe. Premiera kolejnego Batka prawdopodobnie dopiero jesienią 2025 roku. A zatem co robić w międzyczasie? Można się na przykład przyjrzeć innym tytułom, które próbują podebrać nieco splendoru podupadłemu czempionowi. I tak też dziś uczynimy. Niniejsza recenzja przybliży Wam, czy wskrzeszona Delta Force ma szansę na równą walkę z flagowym okrętem Electronic Arts.
Powrót zza grobu
Wieści o powrocie Delty do świata żywych zaskoczyły chyba każdego fana militarnych strzelanek. Tym bardziej że twórcy serii, czyli firma NovaLogic sama wyzionęła ducha blisko 10 lat temu. Kojarzona dotychczas z singlowymi doświadczeniami marka odrodziła się jako sieciówka. Kto zatem odpowiada za wyciągnięcie tego trupa z szafy? Chińskie studio Team Jade będące częścią grupy Tencent znanej m.in. z Call of Duty: Mobile. Od pierwszych chwil widać, że Delta Force nie jest dziełem amatorów. Mało tego, jak na grę w pełni darmową, to bardzo pozytywnie zaskakuje jakością produkcji. Model free to play, rzecz jasna, pociąga za sobą pewne konsekwencje. Są nimi umiłowane przez wszystkich mikrotransakcje i przepustki sezonowe, które na stałe wpisały się w krajobraz gier sieciowych. Trzeba jednak oddać twórcom sprawiedliwość, ponieważ nie jest to produkcja typu pay to win. I mówię to z pełnym przekonaniem po spędzeniu w niej blisko 130 godzin.
Tutaj ponownie muszę postawić na uczciwość i przyznać, że przez cały ten czas towarzyszyło mi silne uczucie déjà vu. To jest ta sytuacja, gdy odpisujesz od kogoś pracę domową. I nie zmieniasz w niej prawie nic. No ale żeby facetka się nie kapła, to odpisujesz ją od kilku osób, a potem kleisz w jedną całość. Ta metafora może wydawać się teraz dziwna. Jednak przekonacie się, że bardzo trafnie oddaje istotę Delta Force. Mamy tutaj bowiem do czynienia z dosyć bezczelną kalką rozwiązań znanych z kilku innych popularnych tytułów. Najwięcej podpatrzono u wspomnianego już Battlefielda. Ale znajdziecie tu również pomysły rodem z Escape from Tarkov, a nawet późniejszych odsłon Operation Flashpoint. Co zaskakujące, ten Frankenstein funkcjonuje całkiem dobrze. A przynajmniej przez większość czasu.
Trochę wojna, a trochę sektor prywatny
Delta Force posiada nawet jakieś tło fabularne, ale bądźmy szczerzy – nikogo ono nie obchodzi. Przejdźmy zatem do sedna. Sercem gry jest tryb Warfare, który oferuje kilka wariantów rozgrywki. Dwa z nich, czyli Attack and defend oraz King of the hill stanowią tutaj główną atrakcję. Od czasu do czasu pojawiają się tryby sezonowe jak np. Capture the flag lub Team deathmatch. I tutaj, niczym bumerang, powraca kwestia poruszona wcześniej. Te dwie główne wariacje rozgrywki to idealne kopie trybów Rush i Conquest z Battlefielda. Nikt nawet nie próbuje udawać, że jest inaczej. Zasady są jota w jotę takie same. W pierwszym szturmujemy lub bronimy serii umocnionych pozycji. Z kolei w drugim musimy przejąć i utrzymać kluczowe punkty na mapie. Jeżeli coś jest dobre, to po co to zmieniać, prawda?
Równie bezczelne kopiowanie pomysłów konkurencji może budzić pewne wątpliwości. Z drugiej strony muszę przyznać, że Delta w tej kwestii jest kalką niezwykle sprawną. Serio, gdyby ktoś posadził mnie przed monitorem i poprosił o odgadnięcie, na co patrzę, to moim pierwszym strzałem byłby Battlefield. Zapożyczeń jest tutaj o wiele więcej. Podobnie do Battlefield 2042 (recenzja na stronie) Delta Force zawędrowała na terytorium tzw. hero shooterów. Znany od lat system klas ustąpił tutaj miejsca popularnym ostatnimi czasy specjalistom.
Do naszej dyspozycji oddano kilka grywalnych postaci. Każda z nich wpisuje się w jakiś archetyp, jak np. sanitariusz, szturmowiec, inżynier polowy lub zwiadowca. Chociaż na pewnym poziomie granice pomiędzy nimi są płynne. Przykładowo, wydawanie apteczek lub dodatkowej amunicji nie jest sztywno przypisane do jednej roli. Elementem, który wyróżnia poszczególnych operatorów, są ich zdolności specjalne. Taki Stinger, poza ujmującym brytyjskim akcentem, posiada też specjalny pistolet, którym można leczyć na odległość. Z kolei Luna dysponuje łukiem ciskającym strzały rażące elektrycznością lub wyposażone w czujniki ruchu. Po użyciu każda umiejka potrzebuje nieco czasu na regenerację.
Balans, głupcze
Moje odczucia w stosunku do tych gadżetów są mieszane. Trudno nie odnieść wrażenia, że zostały one doklejone na pewnym etapie produkcji. Dlaczego tak myślę? Ano dlatego, że poza nimi w grze nie ma absolutnie żadnych innych futurystycznych technologii. Zdaję sobie sprawę, że XXI wiek przyniósł sporo nowinek, chociażby pod postacią dronów. Ale wynalazki w rodzaju plecaków odrzutowych lub egzoszkieletów to nadal pieśń bliżej niesprecyzowanej przyszłości. Obecność tych elementów wprowadza pewne urozmaicenia w zabawie, ale momentami bardziej irytuje niż cieszy.
Zbalansowanie pewnych elementów rozgrywki ogólnie jest widocznym problemem tego tytułu. Początkowo nie zaprzątało mi to za bardzo głowy, no bo hej, to przecież darmówka! Jednak wraz z kolejnymi godzinami spędzonymi w grze zaczęły mi one nieco doskwierać. Mapy są duże i przyzwoicie zaprojektowane. Ale brakuje im tego czegoś, co sprawiało, że takie Caspian Border lub Gulf of Oman z Battlefield 3 były totalnymi samograjami. Spośród wszystkich dostępnych miejscówek najbardziej do gustu przypadły mi Cracked oraz Trench Lines. Oferują one chyba najlepszą równowagę, jeżeli chodzi o stosunek walki piechoty i pojazdów. Peryferia tych lokacji świetnie nadają się do potyczek ciężkiego sprzętu. Z kolei ulokowane tu i ówdzie wyspy ze strukturami należą do trepów. Destrukcja otoczenia jest obecna, ale w minimalnym zakresie.
Pozostałe lokacje już nie miały tyle szczęścia. W trybie Attack and Defend obrońcy często mają wyraźną przewagę nad atakującymi. Pomimo tego starcia na otwartym terenie i tak dają więcej możliwości przełamania obrony. Koszmar zaczyna się w momencie, gdy potyczki przenoszą się do zamkniętych przestrzeni. Widać to szczególnie na znienawidzonej przeze mnie mapie Shafted. Gracze, jak oczadziali spamują tam wyrzutniami, dronami i innym tałatajstwem, licząc na łatwe fragi. A te bardzo często wpadają, ponieważ mapa składa się w dużej mierze z sieci ciasnych korytarzy. Betonowe gardziele nie dają szczególnego pola do manewru w nawałnicy ognia zaporowego i rzucanych na pałę granatów.
Ciężki metal
Na szczęście takich przykrych momentów jest niewiele i przez większość czasu możemy cieszyć się względną swobodą. Tam, gdzie są otwarte przestrzenie, to aż kusi, aby wypróbować jeden z kilku pojazdów. Walka przy pomocy ciężkiego sprzętu jest ogólnie całkiem satysfakcjonująca. Dobrze wykorzystane maszyny potrafią dać drużynie solidnego kopa w natarciu lub obronie. Poza funkcją bojową mogą one również odgrywać rolę mobilnych punktów odrodzenia. Niestety niektóre z maszyn zdają się nieco wyzute z siły ognia, która przecież powinna być ich głównym atutem. Żeby zastrzelić przeciwnika z cekaemu zamontowanego na czołgu, trzeba władować w niego tak absurdalną ilość amunicji, że po zgonie można by podnieść denata elektromagnesem.
Podobnie rzecz ma się z bronią stacjonarną. Ideą okopanej pozycji jest danie obrońcom przewagi taktycznej. Ale nie tutaj. W Delta Force gniazda karabinów maszynowych i granatników to pułapki, w których prędzej zgniecie aniżeli ugracie coś sensownego dla drużyny. Ubicie zwykłego piechura, nawet z ogromnej haubicy, wymaga niemal bezpośredniego trafienia. Od czasów grudniowej bety kolejne aktualizacje poprawiły nieco pewne problemy, ale nadal nie można powiedzieć, że jest idealnie. Pojazdy da się też w pewnym stopniu modyfikować. Wbijanie kolejnych poziomów specjalizacji daje nam dostęp do szerszej palety uzbrojenia, instrumentów pokładowych lub kamuflaży. Wybierać możemy m.in. spośród szybkich łazików, wozów bojowych, ciężko opancerzonych czołgów, a nawet śmigłowców szturmowych.
Odpicuj sobie spluwę
Jeszcze więcej możliwości otrzymujemy w kwestii personalizacji podręcznego arsenału. Broni jest sporo i ogólnie strzela się całkiem przyjemnie. Ale widać, że pewne rodzaje uzbrojenia są wyraźnie lepsze od pozostałych, co nie zachęca do eksperymentowania. Takie strzelby są bronią wybitnie sytuacyjną, bo nadają się wyłącznie do walki na krótki dystans. A i wtedy nie dają szczególnej przewagi, ponieważ nadal lepiej mieć pod ręką jakiś automat. Nowsze odsłony Battlefielda radziły sobie z tym problemem bardzo sprawnie. Strzelby można było bowiem załadować kilkoma typami amunicji. W Delcie takiej możliwości niestety nie ma.
Do naszej dyspozycji oddano różnego rodzaju pistolety, karabinki szturmowe, LKM-y, snajperki itd. Każdego gnata możemy zmodyfikować według własnych potrzeb. Zabawa w podmiankę luf, kolb, optyki czy innych gadżetów jest zajmująca. Asortyment dodatków rośnie wraz z liczbą punktów, które zdobyliśmy przy pomocy konkretnego modelu broni. Levelowanie spluw możemy przyśpieszyć dzięki specjalnym medalom, które otrzymujemy za rozmaite osiągnięcia. Jakby tego było mało, to niektóre elementy da się dodatkowo skalibrować. Warto dodać, że gra pozwala nam zapisać sobie kilka konfiguracji dla każdej z broni. Dzięki temu możemy łatwo przeskakiwać pomiędzy rozmaitymi wariantami ulubionych gnatów, zależnie od aktualnych potrzeb.
Walka piechoty jest tutaj bardzo dynamiczna. Prym zdecydowanie wiodą refleks i zdolność sadzenia szybkich headshotów niż zabawa w taktyczne manewry. Sam gunplay jest ok. Nie są to wyżyny gatunkowe, jak w przypadku Battlefield 3, ale ogólnie spełnia swoje zadanie. Większość broni kontroluje się łatwo i każdy z pewnością znajdzie swoich faworytów. Jeżeli można się do czegoś przyczepić, to jedynie do prędkości pocisków. Wystrzelone naboje zdają się lecieć trochę za wolno, a ich skuteczność na średnich dystansach jest dyskusyjna. Wyjątek od tej reguły stanowi broń snajperska. Zdobyte w meczu punkty służą nie tylko awansowi. Mają też zastosowanie doraźne. Dzięki nim możemy wzywać dodatkowe pojazdy albo inne formy wsparcia jak np. ostrzał artylerii lub zasłona dymna.
Zmilitaryzowana kleptomania
Tryb Warfare to dopiero początek oferty, jaką w swojej grze składa nam Team Jade. Kolejną atrakcją jest moduł Operations, który budzi jednoznaczne skojarzenia z Escape from Tarkov. Mamy tutaj bowiem do czynienia z kompletnie odmiennym doświadczeniem w klimacie tzw. extraction shooterów. O co chodzi? W dużym skrócie – zbieramy mały zespół, lądujemy na wrogim terytorium i w kilkadziesiąt minut staramy się zgarnąć jak najwięcej cennych fantów. Brzmi prosto, ale wcale tak nie jest. Gdzie tkwi haczyk? Przede wszystkim w Operations kompletnie zmienia się styl i tempo rozgrywki. Zapomnijcie o wszystkim, co widzieliście do tej pory. Szybka rozpierducha ustępuje tutaj miejsca bardziej metodycznemu i realistycznemu podejściu.
Nasza postać jest mniej mobilna i o wiele bardziej podatna na obrażenia. Możemy im w pewnym stopniu zapobiegać, dobierając sprzęt w postaci hełmów, kamizelek kuloodpornych itd. Rany postrzałowe nie są tutaj problemem doraźnym, który można zlikwidować, leżąc przez chwilę przy apteczce. Każde uszkodzenie ciała trzeba opatrzeć i zneutralizować odpowiednim środkiem. Jeżeli ich nie posiadamy, to po jakimś czasie wykrwawimy się lub będziemy doświadczać np. problemów z poruszaniem. Samo to wymusza na nas bardziej ostrożne działanie, co rzecz jasna, koliduje z nieubłaganie upływającym czasem.
Na mapach zaznaczone zostały rozmaite miejsca, w których możemy znaleźć sejfy, podjąć się zadań pobocznych lub spróbować zapolować na bossa. Same miejscówki są rozległe i zostały wykonane bardzo starannie. Cieszy przede wszystkim fakt, że twórcy nie dokonali recyklingu map z trybu Warfare. Nie uświadczymy tutaj również pojazdów, ponieważ te dawałyby zbyt dużą przewagę. Eksploracja otoczenia jest ciekawa i jednocześnie emocjonująca. Poszczególne rejony map skrywają liczne kosztowności lub przedmioty (np. karty dostępu), które pozwolą obłowić się w innych miejscach. Trzeba jednak mieć się na baczności, ponieważ za każdym rogiem może czaić się wróg. A zginąć naprawdę łatwo.
Ryzyk fizyk
Ryzykanctwo jest opłacalne, ale okupione wysoką ceną. Bo widzicie, nie wystarczy jedynie wypchać kieszeni i plecków pod korek. Trzeba jeszcze z tym całym łupem dotrzeć do jednej ze stref ewakuacji. I tutaj zaczynają się schody. Przez cały czas polują na nas sterowane przez komputer boty, ale nie to jest największym problemem. Oprócz naszego zespołu po mapie grasują jeszcze inne bandy sterowane przez graczy. Pokonanie własnej chciwości to tylko część całego doświadczenia, bo pozostaje jeszcze ego. Stawka jest wysoka, ponieważ w przypadku zgonu tracimy bezpowrotnie nie tylko cały łup, ale i sprzęt, z którym wyruszyliśmy na misję.
Trzeźwa ocena sytuacji jest kluczowa, jednak czasami jest na nią za późno. Starcia z innymi graczami są szalenie emocjonujące. Nerwowe nasłuchiwanie kroków i walka z myślami – wycofać się czy może przygotować zasadzkę? Dobry plan niestety nie zawsze wystarcza. Jeżeli trafimy na kogoś z wyraźnie lepszym sprzętem niż nasz własny, to mamy poważne kłopoty. Same gnaty to jeszcze nic. Istotne jest to, czym je załadujemy. Każda klasa uzbrojenia posiada kilka typów amunicji, które cechują się inną siłą obalającą, zdolnością penetracji pancerza itd. Dobieranie wyposażenia na misję jest niezwykle ważne i wymaga trudnych kompromisów. Im więcej go zabierzemy, tym mniej kosztowności będziemy w stanie unieść. Z drugiej strony lepiej potem nie żałować, że nie mieliśmy tych dodatkowych magazynków z lepszą amunicją. Ech! Decyzje, decyzje…
Po udanym wypadzie przywłaszczone graty można spieniężyć, wystawić na aukcję lub wykorzystać do rozbudowy bazy. Mnie osobiście ten tryb niezbyt przypadł do gustu. Nie oznacza to rzecz jasna, że jest zły. Po prostu tego typu rozgrywka nieszczególnie do mnie przemawia. Operations to całkiem fajna opcja dla osób, które chciałyby pograć w coś wolniejszego, ale Escape from Tarkov jest dla nich zbyt hardcorowe. Oczywiście najlepiej bawić się w gronie znajomych. Jeżeli takowych w grze nie posiadacie, to nic straconego. Zespół można stworzyć także z przypadkowymi graczami.
Helikopter w ogniu
Czas przyjrzeć się najbardziej kontrowersyjnej części omawianej produkcji. Zapowiadana hucznie kampania Black Hawk Down okazała się niestety pewnym rozczarowaniem. Po pierwsze, warto zaznaczyć, że mamy tutaj do czynienia bardziej z doświadczeniem na bazie filmu Ridleya Scotta aniżeli remasterem starej dobrej Delty. Po drugie, chyba każdy oczekiwał klasycznej kampanii solowej, którą można ewentualnie ograć kooperacyjnie. Tymczasem dostaliśmy rzecz totalnie skrojoną pod rozgrywkę wieloosobową. Wszelkie próby ukończenia tej kampanii w pojedynkę są niestety skazane na niepowodzenie. Wynika to nie tylko z wyśrubowanego poziomu trudności, ale i pewnych decyzji projektowych.
Realia Black Hawk Down przenoszą nas do 1993 roku do ogarniętej wojną domową Somalii. Składająca się z siedmiu etapów kampania odtwarza najbardziej pamiętne sceny z niesławnej akcji w Mogadiszu. Niestety robi to z różnym skutkiem. Część zadań jest naprawdę klimatyczna i pokazuje, czym Black Hawk Down mogłoby być, gdyby twórcy dali sobie więcej czasu. Bardzo spodobała mi się misja, w której pod osłoną nocy przekradamy się ciasnymi uliczkami miasta. Albo ta, w której trzeba przedrzeć się do miejsca zestrzelenia śmigłowca i ocalić załogę. W obu przypadkach musimy mieć oczy dookoła głowy i polegać na członkach zespołu. Liczne zaułki, budynki i dachy są świetnymi kryjówkami dla naszych przeciwników. Wymiana ognia z reguły jest ostra. Ale bywa i tak, że boty kompletnie nie reagują na naszą obecność.
Obok tego mamy również takie kasztany jak np. etap na szynach, co w grze kooperacyjnej nie sprawdza się najlepiej. Gdyby to chociaż był fragment jakiejś większej misji, wówczas dałoby się na to przymknąć oko. Nie lepiej prezentuje się fragment, który próbuje odtworzyć jeden z najbardziej dramatycznych momentów całej bitwy. Heroiczna walka dwóch komandosów Delty sprowadza się tutaj do siedzenia w małej kwadratowej lokacji i strzelania aż stoper zakończy odliczanie czasu. Bieda z nędzą. Bardzo nierówny poziom wykonania etapów nie jest niestety jedyną poważną bolączką tej kampanii.
Pomieszanie z poplątaniem
Przyznam, że ta recenzja stanowi pewne wyzwanie, ponieważ Delta Force jest osobliwym przypadkiem. Rzecz w tym, że Black Hawk Down po raz kolejny przewraca stolik z zasadami rozgrywki i każe nam się ich uczyć na nowo. Podejście do tematu ponownie jest bardziej realistyczne niż zręcznościowe. Jednak szybko wyczujecie, że gra się w to jeszcze inaczej niż w omawianym już trybie Operations. To na swój sposób fascynujące, że można stworzyć grę tak niespójną na poziomie gameplayowym. Z jakichś powodów część podstawowych mechanik, które są obecne w pozostałych trybach, nie trafiła tutaj. Przykładowo, brakuje możliwości wyprowadzenia ataku wręcz lub uzupełniania amunicji. Ktoś może powiedzieć – co za problem? Przecież mogę podnieść karabin pokonanego przeciwnika jak w każdej innej grze tego typu. Otóż nie. Nie podniesiesz, ponieważ nie ma takiej możliwości.
Zapas amunicji, który dostajemy na początku misji, musi nam wystarczyć do samego jej końca. To, ile naboi ze sobą mamy, zależy też od klasy, którą wybierzemy. Jedynym sposobem na uzupełnienie tego kluczowego zasobu jest pożyczenie kilku magazynków od kolegi z zespołu. Pomysł pewnie dobrze wyglądał na papierze, ale sprawdza się jedynie, gdy ciężar walki jest rozłożony na kilku graczy. To jeden z powodów, dla których ukończenie tej kampanii samodzielnie jest w zasadzie niemożliwe. Po prostu nie wystarczy Wam amunicji. Bo jak nie ma kolegów, to nie ma dodatkowych pestek.
Wielka szkoda, że ten moduł zdecydowano się wydać tak pośpiesznie kosztem wielu rażących niedociągnięć. Bo w tych kilku fragmentach, gdy wszystko działa jak należy, widać duży potencjał. Powolne przeczesywanie ogarniętego bitwą miasta, wzajemne ubezpieczanie się i wymagająca walka, robią wrażenie. Szczególnie w połączeniu z naprawdę ładną oprawą audiowizualną. Otoczenie wygląda świetnie i momentami zachwyca detalami lub grą światła i cieni. Do kolekcji dziwnych decyzji projektowych można dorzucić jeszcze jeden kamyczek. Black Hawk Down działa na piątej, a nie czwartej wersji Unreal Engine, jak cała reszta gry. Oznacza to tyle, że kampania uruchamia się jako osobna aplikacja, która do funkcjonowania potrzebuje działającej w tle podstawki. Dla słabszych konfiguracji sprzętowych takie obciążenie może okazać się zbyt duże. Dlaczego twórcy nie zdecydowali się wydać tego jako osobnego klienta, pozostaje zagadką.
Od przybytku głowa może rozboleć. Delta Force – finalne wrażenia z gry
Najwyższy pora przybijać do brzegu. Chociaż nie, wiecie co? Muszę jeszcze ponarzekać na jedną rzecz. Dlaczego w 2025 roku w grze sieciowej nie ma wyszukiwarki serwerów, na litość boską?! Owszem, na dołączenie do meczu nigdy nie czeka się długo, ale nie w tym rzecz. Dzięki wyszukiwarce można przecież odsiać np. nielubiane mapy. A tak jesteśmy kompletnie zdani na losowy przydział. Jeszcze gorzej wygląda to w przypadku Black Hawk Down. Jedynym pewnym sposobem na ogranie konkretnego etapu jest zostanie hostem. Ale nie ma żadnej gwarancji, że zbierzemy chętnych do gry w krótkim czasie. Ponownie pozostaje nam jedynie losowe dołączanie do drużyn innych graczy i liczenie na łut szczęścia.
Delta Force to bardzo dobry przykład sytuacji, w której ktoś próbuje złapać zbyt wiele srok za ogon. I nie zrozumcie mnie źle. Uważam, że ta gra naprawdę wiele rzeczy robi bardzo przyzwoicie. Problem w tym, że w żadnej z nich nie jest naprawdę dobra. Team Jade podjęło się próby stworzenia czegoś, co zadowoli gusta wszystkich. W rezultacie otrzymaliśmy twór bardzo eklektyczny. Produkcję, która zależnie od wybranej opcji, wymaga od gracza kompletnego przemodelowania podejścia do rozgrywki. Czy to źle? Zależy od indywidualnego podejścia. Osobiście uważam, że Delta lepiej wyszłaby na tym, gdyby jej twórcy wybrali jeden azymut.
Ta recenzja miała Wam odpowiedzieć na pytanie – „czy Delta Force ma szansę zdetronizować Battlefielda?” Moim zdaniem nie. Pomimo ogólnie dobrej jakości produkcji, zbyt wiele tu niedopatrzeń, które rzutują na końcowy odbiór. Nieobecność marki przez ponad 15 lat również w tym przypadku robi swoje. Do kogo zatem ten tytuł jest adresowany? Dzieło Team Jade to dobra alternatywa dla mniej zaangażowanych graczy. Jeżeli chcecie czasami rozegrać kilka meczów bez wydawania około 200 zł, to Delta powinna Wam przypaść do gustu. Dla całej reszty może stanowić ciekawostkę i zapełniacz czasu w oczekiwaniu na kolejnego Battlefielda lub Call of Duty.