Gry, które ukształtowały mój gust

Grafika przedstawia arty promocyjne z gier Deus Ex, Legacy of Kain: Soul Reaver, Final Fantasy VII oraz Oddworld: Abe's Oddysee

Z grami wideo jest zupełnie jak z literaturą lub filmem. Początkowo człowiek porusza się po omacku. Bo jak bez odpowiedniej wiedzy i rozpoznania własnych preferencji wybrać właściwe dla siebie dzieło? W tym artykule pokrótce przedstawię Wam gry, które wpłynęły na mnie i mój gust.

Pamiętam ten moment, gdy po raz pierwszy w życiu zetknąłem się z grami. Miałem wtedy może 6 lat. Po powrocie do domu z podwórza zastałem ojca i jego brata w naszym salonie. Wujek podłączał do telewizora jakieś dziwne urządzenie, którego nigdy wcześniej nie widziałem. Po dłuższej chwili instalacji i wyborze odpowiedniego kanału stało się. Na szklanym ekranie pojawił się żółty samolot, który dziarsko leciał przed siebie i ostrzeliwał pływające po wodzie statki. Wówczas nie miałem pojęcia, na co patrzę. Dziś wiem, że był to słynny River Raid na Atari 2600. Nie wiedziałem również, że wkrótce gry wideo staną się nieodłączną częścią mojego życia. W tym nieco nostalgicznym wpisie przedstawię Wam tytuły, które wylały fundament pod mój obecny gust. Ale najpierw jeszcze kilka słów wprowadzenia.

zdjęcie prezentuje wschodni klon konsoli Atari 2600

Moją pierwszą platformą do grania było owo Atari 2600, które wujek podarował mi wiele lat temu (a dokładnie, to klon tego sprzętu). Niestety konsola nie zachowała się do dziś. A szkoda, bo byłby to cenny artefakt. Za pieniądze z komunii kupiłem Pegasusa. Niedługo po tym w mojej miejscowości otworzył się salon gier z automatami. U wujka grywaliśmy na PlayStation. Kilka lat później w moim pokoju zagościł pierwszy pecet. Ze starszym bratem złośliwie nazywaliśmy go „tosterem”. Szybko się nagrzewał, a jego moc obliczeniowa prawdopodobnie była porównywalna do owego sprzętu kuchennego. W ten czy inny sposób, gry zaczęły mi towarzyszyć na co dzień. Dziś, jako gracz z blisko 30-letnim stażem chciałbym Was zaprosić na małą wycieczkę w przeszłość. Poniższe zestawienie prezentuje wybrane tytuły mniej więcej w kolejności, w jakiej je poznawałem.

Contra

Co do tego, skąd wypływa źródło mojej wieloletniej fascynacji strzelankami, nie mam wątpliwości. Na tle pstrokacizny, którą usłane były kartridże na Pegasusa, Contra bardzo się wyróżniała. To była najbardziej chłopacka gra, do której ja i moi rówieśnicy mieliśmy wówczas dostęp. Nabici testosteronem komandosi, wielkie spluwy i dziesiątki wrogów do odstrzelenia. To było zupełnie jak ogrywanie polsatowskich Mega Hitów, które oglądaliśmy w tajemnicy przed rodzicami. Wartka akcja okraszona przebojową muzyką były kombinacją, która przykuła ośmioletniego mnie na długie godziny do ekranu telewizora.

grafika prezentuje pierwszy etap z gry Contra

Ze względu na wysoki poziom trudności mało komu udawało się zobaczyć napisy końcowe. I sprawy wcale nie ułatwiał legendarny Konami Code, który dawał aż 30 żyć. Ale czy komuś to przeszkadzało? Oczywiście, że nie. Po kolejnej porażce zaczynało się od nowa i tak do znudzenia. Życzyłbym sobie, żeby chociaż cząstka tej determinacji przetrwała we mnie do okresu dorosłości. Contra stanowiła nie lada gratkę również ze względu na możliwość gry kooperacyjnej. Przy rozgrywce z kolegami często dochodziło do niesnasek, bo nie daj Boże ktoś podebrał Ci „eskę”. Teraz, gdy o tym myślę, można powiedzieć, że dzieło Konami nauczyło mnie również rage quitów.

Oddworld: Abe’s Oddysee

Przygody Mudukona Abe’a to jedna z tych produkcji, które zajmują w moim sercu szczególne miejsce. Mało jest gatunków, które budzą we mnie równie skrajnie negatywne emocje, jak platformówki. Jednak w tym przypadku nie o gameplay się rozchodzi. Oddworld: Abe’s Oddysee jest tytułem, który kompletnie przemodelował mój pogląd na gry jako medium. W 1997 roku nadal jedynym sprzętem do grania, jaki posiadałem, był Pegasus. Gry wówczas funkcjonowały w mojej głowie, jako te kolorowe i rozpikselowane twory ze śmiesznymi melodyjkami. Na podróbce słynnego NES-a zagrywałem się w m.in. w Super Mario Bros i wymienioną już Contrę.

grafika prezentuje fragment rozgrywki z Oddworld: Abe's Oddysee

Kiedy wspomniany we wstępie wujek nabył pierwszą PlayStation, do zestawu z konsolą dołączona była płyta Demo 1. Mój niespełna 9-letni umysł był w ciężkim szoku, gdy po raz pierwszy uruchomiliśmy z kuzynką demo gry. Animowane intro okraszone niepokojącą muzyką wprowadziło nas szybko w mroczne i niegościnne realia. Przyzwyczajony do bajkowych światów z 8-bitowych gier patrzyłem jak zahipnotyzowany na ponury Oddworld i jego groteskowych mieszkańców. Dziś jako dorosły odbiorca rozumiem, jak wielki wpływ miał ten tytuł na mój zmysł estetyczny. Nie mam wątpliwości, że ciężki industrialny klimat połączony z fascynującą brzydotą uczynił mnie po latach wielkim fanem Obcego oraz twórczości Lovecrafta. Jako młokos nie byłem w stanie sobie poradzić z tą produkcją ze względu na wyśrubowany poziom trudności. W 2014 roku ukazała się jej odświeżona i w 100% wierna oryginałowi wersja. Tym razem podołałem. Ale utwierdziłem się też w przekonaniu, że nienawidzę platformówek.

Duke Nukem 3D

Klasyczne FPS-y to zdecydowanie jedna z moich największych gamingowych miłości. Straciłem rachubę, ile to już razy ograłem Quake’a, Unreala lub Blooda. Ale jak to się właściwie zaczęło? No cóż, jak wiele innych rzeczy, zupełnie przypadkowo. Duke Nukem 3D był pierwszym FPS-em, którego kiedykolwiek ujrzałem na oczy. Było to mniej więcej na wysokości 1998 roku, co oznacza, że miałem jakieś 10 lat. Moje pojęcie na temat gier nadal ograniczało się do świadomości ich istnienia (prasę grową zacząłem czytać w 2000 roku). W sali informatycznej mojej szkoły podstawowej jeden ze starszych kolegów uruchomił tytuł, o którym wszyscy mówili. Wraz z kilkoma innymi ciekawskimi podeszliśmy, żeby przyjrzeć się owej sensacji.

grafika prezentuje kosmitę korzystającego z ustępu, który został zaskoczony przez bohatera gry Duke Nukem 3d

Gry akcji kojarzyły mi się wyłącznie z takimi tytułami jak Contra, w której mogłem zobaczyć swoją postać. Jakie było moje zdziwienie, gdy na ekranie ujrzałem wizerunek broni i celownik. Kiedy rozpikselowany gnat wystrzelił i powalił kosmitę, ten zapaskudził pobliską ścianę strugą krwi. W mojej głowie doszło wówczas do nieodwracalnej zmiany. Koniecznie chciałem w to zagrać. Jednak na doświadczenie tego wszystkiego przyszło mi jeszcze trochę poczekać. W każdym razie, ziarno zostało zasiane. Kiedy w końcu dostałem swój pierwszy pecet, zacząłem nadrabiać zaległości. Zabrzmi to okrutnie patetycznie, ale Duke Nukem 3D rozniecił pasję, która do dziś żarliwie płonie w moim sercu. I chociaż przygody Księcia nigdy nie należały do moich ulubionych, to popchnęły mnie one w objęcia jednych z najlepszych gier tamtych czasów. Wartka akcja i jazgot broni maszynowej stały się moim giereczkowym chlebem powszednim. A jak każdy urodzony w Małopolsce jedno wiem na pewno – bez chleba się nie najesz.

Heroes of Might & Magic III: The Restoration of Erathia

Na tej liście nie mogło oczywiście zabraknąć kultowych Herosów. Dorastanie na przełomie lat 90. i dwutysięcznych było w gruncie rzeczy naznaczone przez tą grę. W Heroes of Might & Magic III grali po prostu wszyscy. I trudno się temu dziwić. To jedna z tych produkcji, których formuła zestarzała się z niespotykaną gracją. Jej popularność wynikła przede wszystkim ze świetnego trybu rozgrywki wieloosobowej, który w polskim tłumaczeniu znaliśmy jako „gorące pośladki”. Multiplayer pozwalał na zabawę przy jednym komputerze nawet ośmiu osobom. W czasach, gdy posiadanie komputera było prawdziwym przywilejem, to była ogromna zaleta. Osobiście w Herosy grywałem z kolegami, młodszą siostrą, a nawet dziewczyną z licealnych czasów. Heroes of Might & Magic III zachwycało mnie swoim rozmachem, elastycznością i złożonością rozgrywki.

grafika prezentuje ekran mapy świata w jednej z kampanii w grze Heroes of Might & Magic 3

Gra zaszczepiła we mnie dryg do wątków ekonomicznych oraz taktycznego myślenia. Toczone w trybie turowym walki to niemalże bitewne szarady, w których trzeba szukać najbardziej optymalnych rozwiązań. Elastyczność, o której wspomniałem, była efektem kilku frakcji. Każda z dostępnych stron konfliktu wymagała odmiennego podejścia do rozgrywki. Wszystko to podlane było świetną historią oraz oprawą audiowizualną. Dodatkową zaletą produkcji była obfitość oferowanej zawartości. Liczne kampanie, pojedyncze scenariusze, czy wspomniany już tryb wieloosobowy. Oficjalne rozszerzenia rozbudowały ten asortyment o nowe miasta, jednostki czy edytor map. Pojawił się nawet prosty w obsłudze generator pozwalający w mgnieniu oka tworzyć kolejne scenariusze. Spuścizna tej gry jest naprawdę imponująca. Wokół Heroes of Might & Magic III zgromadziła się liczna i niezwykle oddana społeczność fanów, którzy do dziś tworzą rozmaite modyfikacje. Od pojedynczych map po całe kampanie, a nawet nieoficjalne rozszerzenia, jak Horn of the Abyss.

The Settlers II

Gry strategiczne typu RTS nigdy nie należały do szczególnie przeze mnie lubianych. Przez pierwszego StarCrafta niemalże się przeczołgałem. Dodatek pt. Brood War boleśnie uświadomił mi, że nie jestem nawet przeciętnym graczem. Jednak seria The Settlers to zupełnie inna para kaloszy. Budowanie osady i dbanie głównie o jej zaplecze ekonomiczne okazało się dla mnie zajęciem niezwykle relaksującym. Przy The Settlers II spędzałem naprawdę długie godziny. Kampanię przeszedłem przynajmniej kilka razy, zaś ulubione etapy powtarzałem wielokrotnie. Znając rozkład mapy, starałem się możliwie jak najszybciej przejąć kluczowe punkty oraz zoptymalizować infrastrukturę swoich włości.

grafika prezentuje widok na osadę gracza w grze The Settlers 2

Oprócz tego gra oferowała też dwa inne tryby zabawy. Pierwszym z nich był tzw. tryb wolny. Dzięki niemu mogliśmy rozegrać pojedynczy scenariusz. Poza dodatkowymi godzinami zabawy ów tryb pozwalał także wybrać jedną z czterech nacji. Sporą atrakcją był lokalny multiplayer, który pozwalał na rozgrywkę na podzielonym ekranie. Do dziś z rozrzewnieniem wspominam, jak z myszką i klawiaturą pod pachą drałowałem do kolegi na wspólną sesję. Późniejsze odsłony cyklu już tak bardzo mnie nie wciągnęły. Niemniej, dzięki dwójce z niekłamaną przyjemnością zasiadałem do wszelkiej maści tycoonów. The Settlers II jest również jedną z tych produkcji, które bardzo głęboko zakorzeniły we mnie zamiłowanie do pixel artu.

Thief II: The Metal Age

Mój intensywny romans z grami pierwszoosobowymi z czasem zaprowadził mnie poza poletko szybkich strzelanek. Seria Thief początkowo jawiła mi się jako dziwny eksperyment, który okazał się być niezwykle interesującym doświadczeniem. Głównym bohaterem opowieści jest cyniczny złodziej imieniem Garrett. Niedługo po wydarzeniach z pierwszej części król złodziei zostaje wciągnięty w nową intrygę. W tamtym czasie nie miałem jeszcze świadomości istnienia cyklu System Shock. Z kolei na premierę Deus Ex trzeba było poczekać jeszcze kilka miesięcy. Thief II: The Metal Age był dla mnie zjawiskiem nie tylko na gruncie narracyjnym, ale i estetycznym.

grafika prezentuje wnętrze świątyni w grze Thief 2: The Metal Age

Dzieło Looking Glass Studio wrzuca nas w interesujący świat łączący w sobie średniowieczną architekturę ze zdobyczami rewolucji przemysłowej. Ten gotycko-steampunkowy miszmasz stanowi świetną oprawę dla intrygującej historii o walce o wpływy. Równie ciekawie prezentował się sam gameplay. Chociaż skradankowa formuła była nieśpieszna, to nierzadko siedziałem na krawędzi krzesła. Do wyznaczonych celów często prowadziła więcej niż jedna droga. Z kolei z wszelkiej maści przeszkodami radziliśmy sobie przy użyciu bogatego arsenału złodziejskich gadżetów. Thief uświadomił mi, że szybciej nie zawsze znaczy lepiej. Rozpracowanie każdego etapu bez wykrycia przez strażników dawało mi równie dużo satysfakcji, co seria kilku headshotów pod rząd.

Legacy of Kain: Soul Reaver

Wracamy do mrocznych klimatów. Pierwszy Soul Reaver był kolejnym dowodem na to, że gry akcji mogą mieć świetną fabułę. Dla nastoletniego fana muzyki metalowej niewiele rzeczy było lepszych od wcielenia się w upiora pożerającego dusze swoich wrogów. Jako przywrócony do życia wampir Raziel przemierzamy ponury świat Nosgoth. Celem tej eskapady jest zemsta na dawnych pobratymcach, którzy przyczynili się do jego zguby. Wielowątkowa fabuła, ciekawa mitologia świata przedstawionego oraz dobrze napisani bohaterowie to jedne z wielu zalet tego tytułu. Jest w tym wszystkim całkiem sporo filmowości, co gra zawdzięcza m.in. licznym przerywnikom oraz świetnym kreacjom postaci.

grafika prezentuje pojedynek Raziela z jednym z bossów w grze Legacy of Kain: Soul Reaver

Legacy of Kain: Soul Reaver to tytuł, który w ciekawy sposób podchodził do tematu trójwymiarowej gry akcji. Na pierwszy rzut oka dużo tutaj klasycznego Tomb Raidera. Jest sporo zagadek środowiskowych, skakania po platformach i eksploracji otoczenia. Elementem, który wyróżniał grę, była możliwość podróżowania pomiędzy wymiarem materialnym i duchowym. Zależnie od tego, na którym planie się znajdujemy, etapy wyglądają inaczej. Pokonywanie licznych przeszkód często wymaga lawirowania pomiędzy dwoma wymiarami. Sporo przyjemności sprawiała też sama walka. Raziel niezwykle sprawnie i krwawo rozprawiał się z wszelkiej maści potworami. Soul Reaver to prawdziwa gratka dla każdego fana dark fantasy, która umocniła we mnie zamiłowanie do rzeczy atrakcyjnie brzydkich. Upiornego dźwięku widmowego ostrza Raziela chyba nigdy nie zdołam wyrzucić z pamięci.

Deus Ex

Deus Ex to prawdopodobnie jedna z najważniejszych gier w moim życiu. Dzieło Ion Storm poznałem już jako świadomy i częściowo ukierunkowany odbiorca. Niemniej ten tytuł do pary ze słynnym anime Ghost in the Shell obudziły we mnie ogromną fascynację cyberpunkową estetyką. Wyobraźcie sobie świat, w którym wszystkie teorie spiskowe są prawdziwe. Wielkie korporacje wywołujące globalne kryzysy, obcy w Strefie 51, Nowy Porządek Świata i pociągający za sznurki iluminaci. Chociaż brzmi to, jak rzeczywistość z filmów z żółtymi napisami, tutaj stanowi szalenie interesujące tło dla całej historii.

grafika prezentuje dwóch żołnierzy, których rozmowie przysłuchuje się bohater gry Deus Ex

Jako rządowy agent zagłębiamy się w realia pełne intryg i konspiracji, które wykraczają poza pojmowanie zwykłego zjadacza chleba. Deus Ex zachwyciło mnie złożonością fabuły oraz licznymi, jak na ramy gatunkowe, możliwościami. Gra nie narzuca nam, w jaki sposób rozwiążemy kolejne problemy. Jednak wiele naszych decyzji może być obarczonych konsekwencjami. Dowolność w podejściu do rozgrywki znakomicie koreluje z elementami RPG, jak różne opcje dialogowe lub modyfikacje ciała i uzbrojenia. Ten tytuł był moim pierwszym kontaktem z gatunkiem tzw. immersive simów i była to miłość od pierwszego wejrzenia. Deus Ex zmotywowało mnie również do nauki angielskiego. Mnogość dialogów oraz budowanie świata poprzez liczne maile, artykuły i notatki wymagały dobrej znajomości języka obcego.

Final Fantasy VII

Gdybym miał wybrać swoją ulubioną serię gier wszech czasów, prawdopodobnie bez wahania wskazałbym na Final Fantasy. Kiedyś ten wybór nie byłby taki oczywisty, ponieważ z RPG-ami nie było mi szczególnie po drodze. Klasyczna fantastyka generalnie jest dla mnie rzeczą problematyczną. Niezwykle drażnią mnie przesadny patos i bufonada, którymi wprost ociekają m.in. dzieła Tolkiena. Wszelkiej maści Baldur’s Gate, Icewind Dale czy inne Neverwinter Nights omijałem szerokim łukiem. Dopiero za gorliwą namową kolegi postanowiłem dać szansę Final Fantasy VII. Ta decyzja okazała się być strzałem w dziesiątkę, bo do przysłowiowego kliknięcia doszło niemal natychmiastowo. Duża w tym rola odmiennego prowadzenia narracji niż w zachodnich produkcjach. Final Fantasy nigdy nie traktowało siebie ze 100% powagą, co sprawiło, że przychylniej spojrzałem w kierunku role playów. I tak pozostało mi do dziś.

Grafika prezentuje moment przybycia Clouda i Sephirtoha do miasta Nibelheim w grze Final Fantasy 7

Gry mieszczące się w ramach gatunkowych jRPG pochłaniam z przyjemnością. Final Fantasy VII było dla mnie furtką do tego wspaniałego świata. Za jego sprawą zaliczyłem prawie wszystkie części z głównego nurtu serii oraz niektóre tytuły poboczne. Od czasu do czasu robię wyjątek dla jakiejś zachodniej produkcji (moja półka wstydu nadal jest bardzo długa). Sama siódemka ujęła mnie przejmującą fabułą, ciekawym światem oraz postaciami, których nie sposób nie polubić. Dodajcie do tego wciągający gameplay, który potrafi wyciąć długie godziny z życiorysu. Podobnie jak w przypadku Deus Ex, siódemkę uważam za jeden z najważniejszych tytułów, które kiedykolwiek ograłem. Na przestrzeni lat powracałem do tej pozycji kilkukrotnie i zapewne jeszcze wrócę przed zagraniem w remake. Final Fantasy VII to gra, którą zawsze i wszędzie polecę każdemu, kto chciałby zobaczyć, o co chodzi z tymi jRPG-ami. To również niezwykle ważny epizod w dziejach gamingu, który na nowo zdefiniował sposób opowiadania historii w grach.

A kędy droga wiedzie?

I oto gry, które ukształtowały mój gust. Powyższe zestawienie stanowi oczywiście jedynie niewielki wycinek z całej mojej giereczkowej przygody. Na przestrzeni tych wszystkich lat ukończyłem lub przynajmniej otarłem się o całkiem pokaźną liczbę tytułów. W każdym razie wymienione pozycje stanowiły dla mnie swego rodzaju kamienie milowe. Dzięki nim byłem w stanie zidentyfikować cechy gatunkowe, które sprawiały, że gra przykuwała moją uwagę. Dobra historia, interesująca kreacja świata i postaci, często były mi w stanie wynagrodzić pewne niedociągnięcia gameplayowe. W aspekcie wizualnym odkryłem, że większą uwagę przywiązuję do ciekawego kierunku artystycznego aniżeli realizmu. Z kolei dobra muzyka zawsze potrafiła dla mnie wywindować całe doświadczenie.

Wymienione tytuły były również drogowskazami, które zaprowadziły mnie do wielu innych znakomitych gier. Bo co trzeba zaznaczyć, nie wszystkie z przytoczonych pozycji umieściłbym w swojej osobistej topce wszech czasów. Dokąd jeszcze owe drogowskazy mnie powiodą w przyszłości? Nie mam absolutnie pojęcia. Ale jedno wiem na pewno – to jeszcze nie koniec tej drogi.

Scroll to Top