Dread Templar to jedna z najlepszych rzeczy, jakie w ostatnich latach przydarzyły się gatunkowi FPS – o jej licznych zaletach opowie wam poniższa recenzja.
Chyba każdy, kto choć trochę siedzi w pierwszoosobowych shooterach zgodzi się, że prawie wszystko, co najlepsze w tym gatunku obecnie dzieje się poza segmentem AAA. Rzecz jasna, są chlubne wyjątki w postaci nowych Wolfensteinów, Doom Eternal lub Metro Exodus, jednak zdają się one potwierdzać regułę. Można zauważyć pewien trend, w którym duże studia skupiły się na tworzeniu sieciowych gier-usług, odsuwając kampanie solowe na boczny tor. Tę niszę bardzo skrupulatnie zagospodarowali twórcy gier z mniejszych studiów, którzy od kilku lat raczą nas mnóstwem całkiem pomysłowych produkcji. Dread Templar to idealny przykład tego, jak przy ograniczonych środkach można stworzyć coś naprawdę wielkiego, czego dowodem jest owa recenzja.
Ciężkie jest życie demona
Demony w grach wideo nie mają lekko. Gdzie się taki pomiot nie obróci, to na jego życie dybi jakiś Doom Slayer, Bayonetta albo inny pyskaty syn Spardy. Do panteonu wirtualnych łowców dołącza tytułowy Templariusz, który wypowiada sługom piekła krwawą wendetę. Są one bowiem odpowiedzialne za śmierć bliskich mu osób, co, oczywiście, nie może im ujść na sucho. W tym celu wyruszamy w pełną niebezpieczeństw podróż po czasie i przestrzeni, aby solidnie namieszać w statystykach piekielnej demografii.
Podążając ścieżkami wytyczonymi przez klasyków gatunku, fabuła w Dread Templar nie odgrywa większej roli. Stanowi ona głównie powód, dla którego nasz protagonista często i gęsto pociąga za spust. Jej nieliczne niuanse są nam prezentowane od czasu do czasu w postaci skromnie animowanych plansz po ukończeniu każdego rozdziału gry.
Biegnij Templariuszu, biegnij!
Dread Templar to produkcja, która bardzo sprawnie łączy ze sobą cechy staroszkolnych strzelanek z bardziej współczesnymi pomysłami. Obok całej masy niezwykle dynamicznych potyczek gra bardzo często rzuca nam wyzwania zręcznościowe typowe dla platformówek. Otwierający całą przygodę etap samouczkowy trwa dosłownie kilka chwil, ale po tych paru minutach wiecie dosłownie wszystko, co potrzeba. Cała reszta zależy już tylko od Waszych zdolności oraz refleksu.
Dzieło studia T19 jest jedną z tych gier, której podstawowe zasady trzeba respektować, w przeciwnym wypadku zetrze Was na proch. Nawet na normalnym poziomie trudności Dread Templar nie oferuje szczególnej taryfy ulgowej. Ale nie oszukujmy się, aby w pełni doświadczyć wielkości omawianego tytułu, trzeba grać przynajmniej na poziomie wysokim. Początki mogą być bardzo trudne, ale gdy wreszcie złapiecie ten rytm i nastąpi przysłowiowe kliknięcie, będziecie się bawić wyśmienicie.
Elementarz łowcy demonów
Walka w Dread Templar to prawdziwa symfonia wirtualnej przemocy, w rytm której będziemy pląsać przez kilkanaście godzin. Jednak jak śpiewał artysta – uważaj jak tańczysz, bo życiowy parkiet bywa śliski. Potyczki w grze są niezwykle szybkie i wymagają od gracza maksymalnego skupienia. Jeden fałszywy ruch bardzo często może oznaczać śmierć. A jeżeli pomimo potknięcia uda nam się przeżyć, to wrogowie z reguły zostawiają nas w takim stanie, że jesteśmy na przysłowiowego strzała. Pilnować trzeba się tym bardziej, że Dread Templar nie posiada opcji szybkich zapisów. Stan rozgrywki możemy zachować tylko i wyłącznie w specjalnie przeznaczonych do tego miejscach. Przypadkowa śmierć może często nas kosztować powtórzenie jakiegoś wycinku danego etapu lub trudnej walki.
Jak zatem przetrwać w równie niegościnnych warunkach? Cieszę się, że pytacie, bo odpowiedź na owo pytanie jest dosyć złożona. W pierwszej kolejności trzeba opanować bardzo responsywne sterowanie, które daje nam perfekcyjną kontrolę nad ruchami postaci. Chociaż nasz bohater jest szybki, to wcale nie daje mu większej przewagi na polu bitwy, bo demony bez problemu dotrzymują mu kroku. Diable pomioty mogą pochwalić się wręcz niewiarygodną kondycją, która pozwala im bez przerwy wywierać nacisk na gracza.
Kogo diabli nadali?
Piekielna menażeria jest niezwykle liczna, zaś same demony pojawiają się w rozmaitych kształtach i rozmiarach. Poza wspólnym mianownikiem, jakim jest wysoki stopień agresji, każdy z nich posiada inne środki do uprzykrzania nam życia. Mamy tutaj kilka typów preferujących konfrontację w zwarciu, ale nie brakuje też zawodników, którzy atakują z dystansu. Z czasem pojawiają się i tacy, którzy próbują zamaskować swoją pozycję kłębami dymu, potrafią nas spowolnić albo przyzywać dodatkowe maszkarony. Obok szeregowego mięsa armatniego nie zabrakło kilku bossów. I ci stanowią miłe zaskoczenie. Chociaż szefowie nie są ekstremalnie trudni, to trzeba poświęcić chwilę na nauczenie się schematów ich ataków.
Klucz do przetrwania tkwi w sprawnym poruszaniu się po otoczeniu, unikaniu wrogich ciosów oraz umiejętnym zarządzaniem specjalnymi zdolnościami Templariusza. Rzeczone umiejętności to możliwość wykonania błyskawicznego doskoku w dowolnym kierunku oraz spowolnienie czasu. Po kilku pierwszych starciach ze wspomnianego manewru będziemy korzystać odruchowo. Jednak trzeba mieć się na baczności, bo jest to zdolność, która wymaga krótkiej chwili na regenerację po użyciu. Doskok znajduje zastosowanie nie tylko w walce, ale również w pokonywaniu licznych przeszkód terenowych. Spowolnienia czasu chyba nie trzeba tłumaczyć. Jest to rzecz niezwykle przydatna w podbramkowych sytuacjach, gdy daliśmy się zaskoczyć lub w walce z większą liczbą wrogów. Stan paska tej zdolności odnawiamy poprzez zbieranie specjalnych niebieskich sfer oraz zabijanie demonów.
Narzędzia pracy
Drugim istotnym aspektem, który przybliży nas do sukcesu jest dobre zapoznanie się z podręcznym arsenałem naszego łowcy. Broni jest sporo i każda znajduje tutaj odpowiednie zastosowanie w walce. Przygodę rozpoczynamy wyposażeni w dwie katany oraz parę pistoletów, jednak pakiet dostępnego żelastwa rozrasta się wraz z postępami w rozgrywce. Z czasem położymy ręce m.in. na strzelbach, łuku, pistoletach maszynowych, potężnym rewolwerze, wyrzutniach rakiet, czy też demonicznych rękawicach. Korzystanie z poszczególnych spluw jest niezwykle przyjemne, od samego początku czuć moc każdej z nich. Co ciekawe, niektóre z broni mają interesujące właściwości.
Katany, dla przykładu, daje się złożyć w oszczep, którym można rzucać, zaś wyrzutnia pułapek pozwala zastawiać sidła na ścigających nas wrogów. Zarówno oszczep, jak i łuk działają na zasadach podobnych do doskoku. Liczba ładunków do nich jest nieskończona, ale potrzebuje chwili na zregenerowanie się po wyczerpaniu zapasu. Odpowiednie korzystanie z tych dwóch typów oręża ma znaczenie strategiczne. Chociaż czekającej na zebranie amunicji z reguły nie brakuje, to jednak poleganie wyłącznie na uzbrojeniu z limitowanym zasobem pocisków może szybko się na nas zemścić. Do częstego żonglowania podręcznym asortymentem środków zachęca możliwość tworzenia kombosów pozwalających maksymalizować zadawane obrażenia.
I ten system jest szalenie satysfakcjonujący, bo możliwość szybkiego przeskakiwania pomiędzy giwerami daje szerokie pole do popisu. Jedną z moich ulubionych taktyk było np. wystrzelenie w kierunku silniejszego potwora paraliżującej pułapki, następnie spowolnienie czasu i wybranie łuku, którym faszerowałem go strzałami z takim zapałem, że nawet Longinus Podbipięta odmówiłby trzy zdrowaśki w jego intencji. To tylko jeden przykład z niezwykle szerokiego spektrum dostępnych możliwości.
Rozwój to podstawa
Bardzo szybko odkryjecie, że ta cała żonglerka oraz gimnastyka w walce to zaledwie czubek góry lodowej. Dread Templar oferuje bowiem jeden z najlepszych systemów walki, jakie było mi dane zobaczyć w mojej długoletniej przygodzie z gatunkiem FPS. Prawdziwa zabawa zaczyna się dopiero w momencie, gdy wgryziemy się w pozornie niezbyt skomplikowane drzewko rozwoju postaci. Rzeczony system jest niezwykle kompleksowy. Pozwala on nie tylko na zdefiniowanie własnego stylu gry, ale oferuje też wiele opcji wpływających na modyfikację jej wybranych elementów.
Ale zacznijmy od początku. Aby móc w ogóle zacząć korzystać z dobrodziejstw, jakie oferuje nam drzewko rozwoju, wpierw musimy zdobyć dwie ważne rzeczy – krwawe klejnoty oraz runy. Jedne i drugie zostały poukrywane w obrębie każdej z dostępnych w grze map. Zdobycie jak największej ilości obu zasobów ma istotne znaczenie dla tego, jak bardzo rozbudowany będzie schemat naszej postaci. Każda z kilku kategorii, które możemy udoskonalać, ma trzy stopnie rozwoju. Każdy kolejny próg wymaga zainwestowania większej ilości klejnotów oraz odpowiednich run. A o te wcale nie tak łatwo. Bo o ile najbardziej podstawowe znajdziemy przy specjalnych ołtarzach, to prawdziwe skarby są naprawdę świetnie ukryte.
Same runy dzielą się na srebrne oraz złote i zależnie od koloru wprowadzają różne modyfikatory. Srebrne oferują pasywne premie. To dzięki nim możemy np. powiększyć liczbę punktów życia naszego bohatera, ilość zadawanych obrażeń i niesionej amunicji albo skracać czas regeneracji doskoku lub rzutu oszczepem. Jakby tego było mało, efekty srebrnych run można kumulować. Oznacza to tyle, że jeżeli potrzebujecie więcej amunicji, to podpinacie dwie runy odpowiedzialne za tę kwestię. Ale nic nie stoi na przeszkodzie, żeby kosztem dodatkowych naboi podbić kilkukrotnie zadawane obrażenia, które wynagrodzą skromniejszy zapas ładunków. Wszystko tak naprawdę zależy od Waszych indywidualnych preferencji. Warto dodać, że zainstalowane runy można swobodnie podmieniać na inne, co zachęca do eksperymentowania z rozmaitymi konfiguracjami.
Gorączka złota
Prawdziwą gwiazdą programu są złote runy. Dzięki nim możemy fundamentalnie zmienić zasady działania niektórych umiejętności oraz broni, a nawet odblokować piekielne wersje wybranych gnatów. Przykładowo, złota runa dedykowana łukowi sprawia, że każda kolejna umieszczona w celu strzała zadaje jeszcze większe obrażenia. Wyrzutnia rakiet otrzymuje samonaprowadzające się pociski, strzelba ciska energetycznymi ostrzami, zaś rewolwer pluje potężną kanonadą, która zatrzymałyby nawet rozpędzony czołg.
Jak wspomniałem wcześniej zdobycie najlepszych run nie należy do łatwych zadań. Eksploracja otoczenia zawsze jest istotną częścią rozgrywki, nie inaczej jest w przypadku gier typu FPS. Jednak Dread Templar wynosi ten element na zupełnie nowy poziom. Tak zwane lizanie ścian stanowi tutaj bowiem nierozerwalny aspekt całej gry. Złote runy oraz dodatkowe krwawe klejnoty znajdziemy nie tylko w tajnych skrytkach, ale również specjalnych sekcjach testujących nasze umiejętności. Poszczególne wyzwania sprawdzają, w jakim stopniu opanowaliśmy rozmaite mechaniki, za co nagradzani jesteśmy cennymi przedmiotami.
Czasami trzeba przetrwać intensywne ataki wrogów, innym razem pokonać najeżone pułapkami tory przeszkód. Ba, pewne sekrety pełnią funkcję swego rodzaju zadań pobocznych, których rozwikłanie wymaga sporo cierpliwości i uważnej obserwacji otoczenia. Przyznam, że niektóre z nich są ukryte aż za dobrze i bez pomocy internetu pewnie nigdy bym ich nie znalazł. Całość bez problemu daje się ukończyć pomijając tego typu aktywności. Jednak konsekwencją gry na pałę jest pozbawienie się całej tej głębi, jaką w temacie walki serwuje nam Dread Templar.
Przez czas i przestrzeń
Pozostając jeszcze na chwilę w temacie eksploracji, warto dodać kilka słów na temat samych poziomów. Te zaprojektowane są całkiem pomysłowo i nie można narzekać na monotonię. Pierwsze kroki postawimy w dosyć klasycznych ruinach i katakumbach. Z czasem odwiedzimy m.in. piracką osadę, zawieszoną gdzieś w kosmicznej pustce rezydencję, średniowieczną fortecę, pustynne miasto, a nawet przedsionki Piekła. Rzeczą, która od razu przykuwa uwagę jest fakt, że projektanci etapów nie boją się krzykliwych kolorów. Paleta barw często zawiera mocno kontrastujące ze sobą kolory, które nadają poszczególnym lokacjom zamierzenie odrealnionego charakteru. Jedną z moich ulubionych miejscówek jest oprószone śniegiem gotyckie zamczysko. Jego szarawo-białe mury wyraźnie odcinają się od atramentowej czerni nieboskłonu, na którym złowieszczo świeci wściekle czerwony księżyc.
W sumie gra zawiera aż 25 rozległych etapów, które na modłę staroszkolnych strzelanek podzielono na pięć odrębnych epizodów. Z kronikarskiego obowiązku wytknę jednak Dread Templar te nieliczne potknięcia, bo to w końcu recenzja, a nie laurka z życzeniami. Jeżeli mam z czymś problem w tej grze, to z wyraźnie nierównym poziomem wykonania etapów. Podobnie do recenzowanego na łamach Grajmerek HROT, dzieło T19 przez blisko dwa lata rezydowało w czeluściach wczesnego dostępu. Gra ukazywała się po kawałku, aż do momentu wydania pełnej wersji w styczniu 2023 roku. Dlaczego o tym mówię? Ano dlatego, że etapy z pierwszych aktów są zauważalnie uboższe w detale oraz geometrię w porównaniu do tych, które ukazały się w końcowej fazie produkcji gry.
Niemniej, każda mapa zawiera sporo urozmaiceń, które sprawiają, że poruszanie się po nich nie sprowadza się jedynie do biegania. Tu i ówdzie wspinamy się na jakieś kondygnacje, gdzie indziej znowu trzeba uważać na bezdenne przepaści lub jeziora lawy. Etapom zdecydowanie nie brakuje wertykalności, zaś ich konstrukcja pozwala na sprawne zwiedzanie, m.in. dzięki dobrze rozplanowanym ścieżkom i skrótom. Jest to rozwiązanie szczególnie pomocne w poszukiwaniu wcześniej pominiętych sekretów.
Ładnie ci w tych pikselach Templariuszu
W temacie prezentacji wizualnej dzieło T19 wykonuje niski ukłon w kierunku gier z lat 90-tych. Jeżeli lubicie tę kanciasto-pikselową estetykę wczesnego 3D, to w Dread Templar zakochacie się od pierwszego wejrzenia. Jak wspomniałem już przy okazji projektów poziomów, twórcy gry nie bali się sięgać po kolory. I chwała im za to, bo ta feeria barw buduje interesujący nastrój. Ma to również zastosowanie praktyczne. Specyficznie ubarwieni przeciwnicy pozwalają się rozpoznać już z oddali, dzięki czemu mamy chwilę na dobranie odpowiedniej broni w nadchodzącym starciu.
Udźwiękowienie gry stoi w gruncie rzeczy na wysokim poziomie. Poszczególne bronie brzmią odpowiednio mocno, demony wydają z siebie wszelkiej maści okrzyki, zaś do tego wszystkiego przygrywa nam wspaniała muzyka. Autorem ścieżki jest John S. Weekly, zaś sam soundtrack oferuje bardzo zróżnicowane kompozycje, co jest jego mocną stroną. Obok typowych dla gatunku ciężkich heavy metalowych numerów, znajdziemy tutaj także utwory elektroniczne, inspirowane muzyką folkową, a nawet szantami.
Post scriptum
Kiedy już przedrzecie się przez te wszystkie wymiary i bitewny kurz opadnie, to w grze nadal jest co robić. Chociaż Dread Templar nie oferuje modułu rozgrywki wieloosobowej, po napisach końcowych możemy zasiąść do Nowej Gry+. I nie jest to całkowicie wtórne doświadczenie, ponieważ zabawę rozpoczynamy z kompletem uzbrojenia oraz run, które udało nam się dotychczas zebrać. Żeby jednak nie było zbyt prosto, gra wypełnia mapy o wiele silniejszymi przeciwnikami niż miało to miejsce za pierwszym razem.
Na dokładkę dostajemy też tryb Guardian, który jest wariacją na temat znanej z innych produkcji Hordy. W rzeczonym wariancie rozgrywki zostajemy wrzuceni na niewielką arenę. W jej centrum umieszczony jest kryształ, zaś naszym zadaniem jest go bronić. Cała zabawa polega na neutralizacji coraz silniejszych i liczniejszych fal demonów. Ich celem jest oczywiście zniszczenie wspomnianego klejnotu. Za likwidację wrogów zarabiamy pieniądze, które w przerwach pomiędzy kolejnymi starciami wydajemy na lepszą broń, amunicję lub pancerz.
Zamknijcie się i weźcie moje pieniądze! Dread Templar – finalne wrażenia
Ta recenzja dobiega właśnie końca i konkluzja jest raczej oczywista – Dread Templar to naprawdę świetna gra! Bez wahania polecę ją każdemu, nawet najbardziej wybrednemu fanowi hardcore’owych strzelanek. Za ułamek ceny produkcji z segmentu AAA dostajecie tutaj pełnowartościowe i co najważniejsze, piekielnie satysfakcjonujące doświadczenie. Dread Templar to dowód na to, że wcale nie trzeba dysponować milionowymi budżetami, aby tworzyć zapadające w pamięci gry. I po skończeniu recenzowanej produkcji spokoju nie daje mi tylko jedna kwestia – do licha, kiedy kontynuacja?!