Intergalaktyczne podróże rozpalają wyobraźnię naukowców i fanów sci-fi. W recenzji Lifeless Moon będę próbowała Was przekonać, że chyba lepiej pozostać na Ziemi.
Omawiana produkcja zadebiutowała w 2023 roku na Steamie. Pozytywne oceny zachęciły twórców do tego, by przenieść grę także na konsole. Rok później otrzymaliśmy konwersję na nowe sprzęty. W recenzji Lifeless Moon przedstawię Wam moją opinię po ukończeniu tego tytułu na PS4.
To mały krok dla człowieka, ale dla ludzkości też mały
Początek rozgrywki zdaje się nakreślać narrację całej produkcji. Nasz protagonista, okutany w skafander i strój astronauty, ląduje na Księżycu. Trudno początkowo powiedzieć, czy któryś z jego towarzyszy przetrwał. Owszem, znajdziemy tu podobnie ubranego jegomościa, jednak gdy tylko wypowie określoną kwestię, natychmiastowo znika. Przyznaję, że było to bardzo intrygujące. Mam jednak wrażenie, że chęć rozwiązania zagadki minęła mi zbyt szybko.
Po krótkiej eksploracji połączonej z prostym samouczkiem poznajemy naszą główną misję. Bohater trafia na Księżycu na pewne miasto. Wygląda ono łudząco podobnie do tych znanych z naszej planety. Wbrew pozorom nie jest ono jednak zamieszkałe przez kosmitów czy inne podobne istoty. Zdaje się kompletnie opuszczone. Co więcej, im dłużej spacerujemy wokół, tym więcej pojawia nam się pytań. To sprawia, że gracz może czuć się mocno skonfundowany.
Choć przy pierwszym zetknięciu faktycznie ma się poczucie obcowania z pewnym bezkresem i swoistym brakiem granic, obszar grywalny jest mocno ograniczony. Nawet jeśli ruszamy z miejsca A do B, na trasie trudno jest odnaleźć coś, co odciągnęłoby nas od głównego wątku. Rozumiem ten zabieg, to w końcu krótka produkcja, ale wydaje mi się, że można było dodać jakieś elementy kolekcjonerskie lub przestrzeń do eksploracji. Raz na jakiś czas, gdy zejdziemy z utartej ścieżki, natrafimy na dziwne pozostałości, co zostaje nagradzane trofeami, ale szału nie ma.
Będąc w bezkresie, można się momentami czuć zagubionym. W nawigacji może nam pomóc dziennik bohatera, któremu poświęcę nieco miejsca w dalszej części recenzji Lifeless Moon. Na razie tylko zasygnalizuję, że protagonista przedstawia w nim swoje spostrzeżenia na temat odkrytych miejsc oraz pomniejszych zadań. Nie ma tu jednak mowy o prowadzeniu za rączkę. Zapisek przypomina o problemie, ale go za nas nie rozwiąże. Mimo to informacja w stylu „warto zwiedzić sklep” wiele nam już mówi.
Klucz leży pod wycieraczką
Docieramy do miasta, łapiemy za pierwszą lepszą klamkę. Nic. Podążamy do kolejnych. To samo. Okazuje się, że możne je będzie otworzyć, ale potrzebny jest klucz. Rozumiem, że nikt nie trzyma go na widoku, ale tutaj znajdziemy go w miejscu mocno nieoczywistym. Początkowo uznałam to za dość drażniące. Później zrozumiałam, że to dodatkowy pretekst do poznawania uniwersum. Zirytowało mnie to jeszcze bardziej, bo dało się to zrobić w nieco ciekawszy i bardziej angażujący sposób.
Kojarzycie tę zagrywkę z gier wydawanych na automatach, gdzie podnoszono poziom trudności, by nie skończyć produkcji zbyt szybko? Wydaje mi się, że mamy tu ten sam przypadek. Zagadki i dodatkowe zadania są tu upchnięte na siłę. Gwarantuję, że gdy przyjdzie Wam zaciągnąć dziwną istotę przed portal, mniej więcej w połowie gry, będziecie mieli chęć odłożyć pada lub klawiaturę. Zdaję sobie sprawę, że nie każdy ma czas na podbijanie fantastycznych krain liczone w tygodniach, ale to jednak pewne przegięcie. Lifeless Moon pozbawi Was około dwóch godzin życia, mnie w sumie zajęła około trzech. Gra jest pod względem fabularnym liniowa i nie ma powodu, by do niej wracać po ukończeniu. Całość, z poszukiwaniami, bardziej przypomina zabawę w podchody.
Czy znów mamy rok 2000?
Nasza fabuła rozgrywa się w latach 70. XX wieku, ale to nie usprawiedliwia jakości sfery audiowizualnej. Ta budzi mieszane uczucia. Z jednej strony mamy dość dokładnie odwzorowane miasta i efektownie ukazane różne kosmiczne anomalie. Ostatni rozdział jest wręcz przepiękny. Natomiast przemierzając samego satelitę, widzimy także polygony, jakby ta gra powstała na pierwsze PlayStation i brakowało jej mocy przerobowych. To samo wrażenie robił na mnie także ekran ładowania. W pewnym momencie, skacząc po platformach, aż uśmiechnęłam się z politowaniem na widok ich niedokładności. Bardzo lubię Szaraka, ale nie do tego stopnia, by jego słabostki oglądać w nowych produkcjach.
Muzycznie jest już nieco lepiej. Faktycznie, czuć w niej pewien futuryzm, natomiast nie buduje klimatu opuszczenia. Miałam wrażenie, że w niektórych momentach gry właśnie tak powinnam się czuć, ale ten stan wywoływała we mnie wyłącznie fabuła i to przez krótki czas. Muzyka średnio w to wprowadzała. Poza tym audio pełni bardziej funkcję czegoś, co dzieje się w tle, żeby nie było cicho. Po odłożeniu pada ciężko mi przypomnieć sobie któryś z utworów. Jedynie mniej więcej w połowie gry pojawił się kawałek ostrzegający przed niebezpieczeństwem. Okazało się jednak, że to zwykły przypadek i fabularnie nic takiego się nie działo, co by uzasadniało jego obecność.
Ticket to the Moon
Wspomniałam o tym, że będziemy poznawać historię, która mnie kompletnie nie wciągnęła, ale po drodze czekają na nas trzy dodatkowe atrakcje. Pierwszą jest zdobycie jet packa i elementy platformowe. Będziemy mieli za zadanie przeskakiwać w odległe miejsca w taki sposób, by nie wyczerpało nam się paliwo. W jednym z rozdziałów było to tak upierdliwe, że gdyby nie myśl o napisaniu recenzji Lifeless Moon, odinstalowałabym tę produkcję momentalnie. Następnie mamy podnoszenie czegoś, co wygląda jak kosmiczne jaja, i umieszczanie ich w okrągłym portalu. Za pomocą zdjęcia i lasera musimy je później zniszczyć, by popchnąć fabułę. Możemy też bawić się ze znalezionymi fotografiami. Gdy przepuścimy przez nie wiązkę lasera, dzieje się coś, co stanowi motor napędowy opowieści. Nie pytajcie, dlaczego.
Właśnie ta kwestia najmocniej we mnie rezonowała, gdy grałam w tę grę. Po co ja mam to robić? W jakim celu? Ta opowieść mnie zaintrygowała na bardzo krótko, los nijakiego protagonisty zupełnie mnie nie obszedł. Gdy zobaczyłam mężczyznę lewitującego na wózku inwalidzkim, miałam skojarzenie z Fahrenheit od Quantic Dream (o innych grach studia przeczytacie na naszej stronie), gdy fabuła zaczęła mocno odjeżdżać. Samo zakończenie było mimo wszystko zaskakujące, ale gdybym zamiast dwóch godzin na grę poświęciła dwie minuty na przeczytanie o nim, niczego bym nie straciła.
Kowalski, analiza!
W praktycznie każdym momencie rozgrywki możemy sięgnąć po nasz dziennik. Wspomniałam o nim już wcześniej, ale warto podkreślić, jak bardzo jest on ubogi. Znajdziemy tam lakoniczne informacje o misji, poznawanych miejscach i przedmiotach. W dalszym etapie rozgrywki po prostu szłam w miejsce, które świeciło na zielono. Zwykle to tam właśnie coś się działo. Samego dziennika nie chciało mi się nawet otwierać.
Inna kwestia też mnie nieco zirytowała. Kopia recenzencka, którą otrzymałam, nie zaliczała mi trofeów do profilu. Lubię platyny, dlatego czułam ogromne rozczarowanie, kiedy się okazało, że pucharki widoczne są jedynie z poziomu konsoli. Co prawda nie były bardzo wymagające, zmuszały tylko do nieco głębszej eksploracji, ale i tak odczuwam niesmak. Dziewiętnastą platynę muszę zatem odłożyć na później.
Grałam, żebyście Wy nie musieli. Lifeless Moon – finalne wrażenia z gry
Kiedy kończyłam pisać recenzję Lifeless Moon, przejrzałam nieco opinie innych graczy. Spora część radykalnie różniła się od mojej, zatem produkcja ma swój target. Niestety, nie jestem w stanie jednoznacznie go namierzyć i wskazać. Gra jest krótka, ciekawa przez pierwsze pięć minut, miejscami nielogiczna. W niektórych rozdziałach przechodziłam przez drzewa. Naprawdę mnie ta produkcja zmęczyła. Mam wrażenie, że nie umie porządnie zaangażować. A w tej sytuacji, zamiast kupować i grać, można zaopatrzyć się w chipsy i zasiąść przed YouTube’em.
Grę otrzymaliśmy od Serenity Forge. Dziękujemy za zaufanie!