Nikt nie spodziewa się, że przeżyjesz… ponownie. Mass Effect 2: Legendary Edition – recenzja gry

ME2: LE – mężczyzna w czarnym garniturze, z papierosem, patrzący w kamerę w swoim charakterystycznym gabinecie, na tle słońca Mgławicy Końskiego Łba, Mass Effect 2 Legendary Edition recenzja

Od początku wiedziałam, że recenzja Mass Effect 2: Legendary Edition nie będzie łatwym zadaniem. Jak bowiem na piśmie oddać hołd jednemu z najlepszych RPG w historii?

Opisanie remastera przygód Sheparda wydaje się równie trudne, co jego samobójcza misja… Oryginalny Mass Effect 2 sam w sobie był bliski perfekcji, idealnie łączył wymagającą walkę z bogatą, wielowątkową fabułą. Jak mogę dodać cokolwiek do tego, co zostało już powiedziane wiele lat temu? Co więcej, jak BioWare mogło ulepszyć coś tak kompletnego? O ile w mojej ulubionej, pierwszej części trylogii zmiany widać wyraźnie, o tyle w kolejnych częściach są one dużo subtelniejsze. Postanowiłam więc, że moja recenzja podejdzie do tematu z zupełnie innej strony – czy Mass Effect 2: Legendary Edition zachwyca tak samo, jak jego starszy o 12 lat odpowiednik? Jeżeli jesteście ciekawi odpowiedzi, czytajcie dalej! Lojalnie uprzedzam, że tu i ówdzie może mi się wymknąć spoiler. Myślę jednak, że kto chciał zagrać w opus magnum BioWare (ciężki to wybór, ale jedyny słuszny), ten już to zrobił.

Postarajmy się go nie stracić

Alfred Hitchcock powiedział kiedyś, że film powinien zacząć się od trzęsienia ziemi, a potem napięcie ma stopniowo rosnąć. Tę zasadę spokojnie można zastosować do gier – a na pewno Mass Effect 2 zrobiło z niej dobry użytek przy podjęciu decyzji o uśmierceniu Sheparda na samym początku. Na szczęście nemezis Żniwiarzy nie jest w stanie powstrzymać nawet śmierć, więc szybko ponownie wracamy do służby. BioWare nie pokusiło się tutaj o zmiany fabularne – w Legendary Edition oglądamy to samo, co wcześniej, tylko w lepszej jakości.

Podobnie jak w pierwszej odsłonie odświeżonej wersji Mass Effect, grę kobietą możemy zacząć już z charakterystycznym, kanonicznym wyglądem. Dodano też kilka nowych fryzur, upiększono menu – nie spodziewajcie się przy tym żadnych rewolucji. Wszystko jest tak, jak życzyli sobie twórcy 12 lat temu. Jednak czy można ich winić za to, że nie próbowali na siłę ulepszać tego, co działa?

Kroganie, Asari, Vorcha – co ich łączy? Wszyscy wyglądają świetnie

Mass Effect 2: Legendary Edition to przede wszystkim graficzna poprawa oryginału, więc to pewnie o tym recenzja powinna powiedzieć najwięcej. Ale co tu dużo mówić? Wszystko wygląda przepięknie, od modeli obcych do zabawy światłem – poprawki wydobywają z gry jeszcze więcej i dają kolejne powody do powrotu. W niektórych lokacjach oświetlenie było tak fenomenalne, że po prostu przystawałam i podziwiałam dobrze mi znane miejsca tak, jakbym widziała je po raz pierwszy.

recenzja Mass Effect 2: Legendary Edition – widok z Illium zrobiony za pomocą trybu fotograficznego, widać na nim wieżowce, lecące samochody, jak i łunę światła

Naturalnie, wyzwala to w człowieku potrzebę uwiecznienia chwili na zawsze. Tutaj z pomocą przychodzi dodany do gry tryb fotograficzny. Natknęliśmy się już na niego w pierwszej części Legendary Edition i, podobnie jak tam, dobrze spełnia swoją funkcję. Możemy pobawić się filtrami, nasyceniem, zbliżeniem kamery. Chcemy uchwycić brudny zaułek Omegi, ale nie podobają nam się wybitnie niefotogeniczne vorcha? Żaden problem, usuniemy NPC z kadru! Mamy ochotę uwiecznić Jack i Grunta na misji, ale bez ich dowódcy? Pyk, Shepard znika z kadru!

Muszę przyznać, że chociaż początkowo byłam sceptycznie nastawiona do tego trybu i traktowałam go raczej jako dodatek „na siłę”, to ostatecznie sprawił mi mnóstwo zabawy i spędziłam w nim całkiem sporo czasu. Uwieczniłam, między innymi, piękno Illium, skupionego w kokpicie Jokera czy stojącą dostojnie w doku Normandię. W Internecie jednak znajdziecie pełno cudownych zrzutów ekranu od osób, które znają się na sztuce robienia zdjęć lepiej niż ja.

Joker siedzący w fotelu pilota, stukający w holoklawiaturę.

Fabuła nadal trzyma w napięciu

Fabularnie wszystko wygląda tak jak wcześniej. Nadal pracujemy dla Cerberusa (lub z Cerberusem, jak kto woli), nadal musimy uratować ludzkie kolonie przed Zbieraczami. Legendary Edition, a co za tym idzie także ta recenzja, daje mi szansę, żeby kolejny raz rozpłynąć się nad tym, jak fantastyczną opowieścią jest Mass Effect 2. Mimo znacznego zwiększenia ilości towarzyszy każdy jest wyjątkowy i dostaje dość uwagi, byśmy zdążyli go polubić (lub nie, sorry, Jacob). Główny wątek przez większość czasu trzyma nas w napięciu i zachęca do rozważań, co stało się z uprowadzonymi kolonistami. Dlaczego Zbieracze porywają właśnie ludzi? I co na tym chcą zyskać Żniwiarze? Bo to, że są w to zamieszani, jest oczywiste niemal od początku – wszak od końca pierwszej części wyciągają swoje mechaniczne ramiona wszędzie tam, gdzie może pojawić się Shepard.

Mass Effect 2: Legendary Edition – Normandia stojąca w doku na Illium, widok lewej strony, w tle wieżowce

Chociaż niektóre zabiegi BioWare mogą wydać się wątpliwe, do większości zarzutów łatwo da się znaleźć logiczne kontrargumenty. Chodzi mi chociażby o brak jakiegokolwiek ostrzeżenia przed misją, w której pozyskujemy IFF Żniwiarzy. Jeżeli ruszymy do wraku maszyny za wcześnie, będziemy w cholernie ciężkim położeniu, które może nawet uniemożliwić nam uratowanie całej załogi. Przy kolejnym przechodzeniu gry jesteśmy już świadomi tej przykrej niespodzianki, jednak za pierwszym razem może to frustrować.

Rozumiem jednak, dlaczego BioWare podjęło taką, a nie inną decyzję. Atak Zbieraczy miał być niespodziewany, by zaskoczyć i wyeliminować największe zagrożenie z gry. Nie wiedzieliśmy, co dokładnie zabieramy i instalujemy na Normandii, a jeżeli byliśmy zbyt śmiali – najprawdopodobniej czeka nas wybór między lojalnością drużyny a życiem załogi.

ME 2: Legendary Edition zawiera dodatki, to i recenzja pełniejsza

Nie ukrywam, że Legendary Edition przyciągnęła mnie również przez obecność wszystkich dodatków. Wcześniej nie miałam okazji ich wypróbowania, toteż spisane w tej recenzji podejście było dla mnie tym bardziej ekscytujące. I co tu dużo mówić – warto odłożyć na bok ratowanie ludzkich kolonii (jakkolwiek to brzmi), by zanurzyć się głębiej w treści ponadprogramowe. Towarzysze, czyli Zaeed i Kasumi, są ciekawi i choć nie ma z nimi zbyt wielu interakcji poza ich lojalkami, z pewnością znacznie wzbogacą nasz samobójczy zespół. Oczywistym must have jest pomoc Liarze w pokonaniu Handlarza Cieni (kto czytał komiks od Dark Horse, ten dobrze wie, jak doszło do tej sytuacji). Firewalker natomiast nie był w moim odczuciu zbyt porywający, bo skupiał się głównie na lataniu pojazdem makopodobnym i zbieraniu znajdziek.

Głowa Statuy Wolności, którą Donovan Hock trzymał w swoim sejfie (Misja Lojalnościowa Kasumi), w tle miniatura Przekaźnika Masy i kilka innych rzeźb czy obrazów.

Overlord i Arrival to kolejne DLC, którymi naprawdę warto się zainteresować. Nie tylko stanowią one podwaliny pod trzecią część serii, ale też zmuszają nas do rozważań i ciężkich moralnych wyborów. A to przecież kochamy w Mass Effect najbardziej – niepewność, co będzie dalej i decyzje, za które nieraz słono płacimy.

Shepard dalej potrafi nieźle przywalić

Walka w moim odczuciu praktycznie się nie zmieniła. Nadal musimy być czujni i chować się za osłoną, pilnować zapasu pochłaniaczy ciepła (które od tej części zastąpiły stopniowe przegrzewanie się broni) oraz męczyć się z dość ociężałym arsenałem ruchów. Nie zrozumcie mnie źle, mechanika poruszania w Mass Effect 2: Legendary Edition się broni, ale w porównaniu do trzeciej odsłony bywa trudno, żeby szybko dostosować się do sytuacji.

Warto też zaznaczyć, że w DLC działania wrogów są nieco urozmaicone. Najlepszym tego dowodem jest chociażby misja lojalnościowa Kasumi i rzucane przez przeciwników granaty błyskowe. Kiedy spotkało mnie to pierwszy raz, byłam w sporym szoku.

Już podczas grania na poziomie trudności Weteran spotkamy na swojej drodze konkretne wyzwanie, nuda więc nam nie grozi. Z radością donoszę przy tym, że większość niekonwencjonalnych taktyk dalej działa! Mówię tu chociażby o słynnym zabijaniu Pomiotów zawczasu, tuż przy bramie, bez uruchamiania walki.

Zachwyca czy nie zachwyca? Finalne wrażenia z gry Mass Effect 2: Legendary Edition

Ta gra nadal nie ma sobie równych. Choć przez te wszystkie lata, które minęły od czasu, gdy pierwszy raz sięgałam po Mass Effect 2, spotkałam mnóstwo świetnych RPG-ów, to właśnie do tego regularnie wracam. „Dwójka” osiągnęła idealny balans między historią a rozgrywką, a ostatnia misja to majstersztyk, na którym wzorować powinny się inne studia. Ani wcześniej, ani później nie spotkałam tak angażującego wyzwania, do którego chce się wracać, by rozegrać je w inny sposób i spróbować rozgryźć wszystkie kombinacje.

Grafikę podkręcono i zmieniono kilka kontrowersyjnych kadrów. Nadal uważam, że gra nie zestarzała się źle, niemniej nie zamierzam narzekać na lepszy wygląd moich starych, ukochanych przyjaciół.

Mass Effect 2: Legendary Edition – mój komandor Shepard na tle Easter Egga z Dragon Age, pokazujący ogra (Misja Lojalnościowa Kasumi)

Co tu dużo mówić – Mass Effect 2: Legendary Edition, jak i cały legendarny pakiet, to pozycja obowiązkowa dla fanów RPG. Nie wyobrażam sobie, żeby ktokolwiek żałował zagrania w tę produkcję. Nie boję się powiedzieć, że to ona ukształtowała mój gust growy i na dobre rozkochała właśnie w tej branży rozrywki. Gdyby jednak, jakimś cudem, uchowała się owieczka, która dopiero wybiera się w kosmiczną podróż, to ogromnie zazdroszczę – dałabym wiele, żeby jeszcze raz przejść trylogię na ślepo.

Scroll to Top