Powrót Sheparda – recenzja Mass Effect: Legendary Edition

Recenzja Mass Effect Legendary Edition - pierwsze spotkanie ze Żniwiarzem na Eden Prime

Trylogia Mass Effect należy do doświadczeń growych, które pozostają z nami pomimo upływu lat. BioWare – świadome siły marki – stworzyło remaster całego cyklu. Oto recenzja pierwszej części serii Mass Effect: Legendary Edition.

Mass Effect po raz pierwszy ukazał się w 2007 roku na konsolach Xbox 360, rok później doczekał się portu na PC. Spotkał się z pozytywnym przyjęciem ze strony krytyków branżowych, świetnie się sprzedał i stał się początkiem niesamowitej przygody w trzech aktach. Niniejsza recenzja Mass Effect: Legendary Edition skupi się przede wszystkim na odświeżonej oprawie graficznej i usprawnionych mechanikach pierwszej części serii.

Wyczekiwałam premiery Mass Effect: Legendary Edition, niczym Penelopa powrotu Odyseusza. Równie wiernie i nieskończenie dłużej, bo czas, jak wiadomo, jest względny. Należę do grona graczy zindoktrynowanych przez serię, bezwolnych niewolników, którym co jakiś czas kołacze w głowie natrętna myśl: muszę ocalić galaktykę. Tym razem zew Normandii był wyjątkowo silny. Piszę te słowa po 40 godzinach spędzonych w pierwszej części. Czytelniku, usiądź i przeczytaj o łzach wzruszenia, pulsującej nerwowo żyłce i ogólnej radości.

Mass Effect: Legendary Edition -Cytadela

Dzień premiery – dobry hype nie jest zły

Piątek 14 maja nie był zwyczajnym dniem, o nie! Weekend nie chciał nadejść, a wskazówka na moim hypemetrze wychodziła poza skalę. Uwielbiam takie emocje, czuję się od nich uzależniona. Są lepsze niż motylki w brzuchu, lepsze niż sugar rush po zjedzeniu całej tabliczki czekolady. Czekałam i rozmyślałam między innymi o tym, dlaczego dzieją się ze mną takie rzeczy. Znalazłam odpowiedź.

Nieczęsto się zdarza, że twórcom udaje się stworzyć grę z tak dobrze zbudowanym uniwersum. Świat przedstawiony w Mass Effect wydaje się być prawdziwy, a przynajmniej łatwo zawiesić niewiarę i w niego uwierzyć. Opowiadana historia, z góry zaplanowana na trzy części, niesamowicie wciąga. Jest to efekt świetnie poprowadzonej narracji, stopniowania napięcia i postawienia na filmowość gry.

Mass Effect: Legendary Edition - portret komandor Shepard

W trakcie rozgrywki napotykamy mnóstwo wyborów i fabularnych dróg, którymi możemy podążyć. Każdy Shepard to inna, unikalna historia budowana przez gracza. Nie należy pomijać również świetnie napisanych postaci niezależnych. Wszystkie posiadają przeszłość ugruntowaną w świecie, własne motywacje, preferencje, przemyślenia. Załoga Normandii dynamicznie rozwija się pod wpływem wydarzeń w grze. Doświadczenia płynące z ratowania galaktyki przed zagładą mają wpływ na osobowość poszczególnych postaci. Dzięki temu gdzieś zatraca się granica między fikcją a rzeczywistością. Graczowi bardzo łatwo się przywiązać do drużyny i uznać ją za przyjaciół na całe życie.

Trylogia Mass Effect to twór doskonały. Świetna zabawa, ale także przygoda, którą każdy powinien przeżyć przynajmniej raz. Dlatego w dniu premiery nie stresowałam się, że dostanę wybrakowany produkt stworzony tylko po to, żeby Electronic Arts mogło zarobić na moim sentymencie. Seria jest jakością samą w sobie, a remaster był nieunikniony niczym powrót Żniwiarzy do Drogi Mlecznej.

Gra ledwo uruchomiona i już drama

Pierwsze wrażenie po włączeniu gry było ekstatyczne. Główne menu prezentuje się wspaniale. Tłem jest wnętrze Normandii, na pierwszym planie znajduje się klasyczny hełm Sheparda z logo N7. Centralną przestrzeń zajmują trzy karty wyboru – przez kliknięcie decydujemy, w którą część serii chcemy zagrać. No i muzyka! Bardzo masseffectowa, ale jednak ma w sobie jakiś powiew świeżości. Po przejściu „dalej” na chwilę moje serce spowił mrok.

Mass Effect: Legendary Edition - egzotyczna roślinność, błekitna woda i strzelanina

Pewnie słyszeliście o dramacie polskich graczy? Tym z lokalizacją językową gry? Jeśli nie, to już spieszę z wyjaśnieniem. Electronic Arts nie uwzględniło opcji włączenia polskich napisów, kiedy decydujemy się grać z angielskim dubbingiem. Do wyboru mamy Mass Effect w całości po polsku albo w całości po angielsku. Auć, to mnie zabolało, wariant mieszany był czymś, na co liczyłam. Do tego doszedł zespół szoku pourazowego. Na moment powróciłam do czasów, w których EA zmuszało mnie do grania w Mass Effect 2 z polskim dubbingiem. Pozbawiona wyboru już dawno machnęłam ręką na jakość aktorstwa, ale nie do przyjęcia – wręcz skandaliczny – był dla mnie fakt, że nie wszystkie dodatki otrzymały polskie tłumaczenie. W związku z tym ważne dlc Lair of the Shadow Broker było niekompatybilne z podstawową wersją gry i nie chciało się uruchomić. Dwa lata patrzyłam na tytuł w swojej bibliotece, w który nie mogłam zagrać. Te wspomnienia wróciły. Powrócił też żal do wydawcy. Szybko jednak się z tego otrząsnęłam. Przygoda czekała, a dalej było już tylko… pięknie.

Poprawione modele, shadery, efekty specjalne, oświetlenie i efekty głębi pola. Wszystko w Ultra HD 4K i HDR

Takim oto technicznym żargonem EA reklamuje Legendary Edition na swojej stronie. Brzmi imponująco. Nie jestem specjalistką, nie będę wnikać w te rzeczy głęboko. Po prostu podzielę się wrażeniami z gry. Pierwsza część trylogii wygląda ślicznie od postaci po otoczenie. Misja na Eden Prime dała mi przedsmak tego, co miało nastąpić. Czyli całkowicie nowej przyjemności płynącej z obcowania z tytułem. Ta sama korytarzowa mapa zyskała nową głębię. Pierwszy raz dostrzegłam odległe zabudowania ludzkiej kolonii i zrozumiałam, że ten obszar jest czymś więcej niż tylko kilkoma skrzyniami, za którym można się schować w trakcie ostrzału. Poczułam, że historia komandor Shepard zostanie przeze mnie zreinterpretowana. Lepiej wyeksponowane szczegóły otoczenia dopowiedzą mi to, co wcześniej przeoczyłam.

Mass Effect - tryb foto, portret Turianin

Mass Effect zawsze był piękny, ale Edycja Legendarna jest jeszcze piękniejsza!

Z Eden Prime udałam się do Cytadeli, centrum galaktycznej polityki. Podczas grania w oryginalną wersję miałam kłopot z wyobrażeniem sobie działania największej stacji kosmicznej w Drodze Mlecznej. Narracja gry zbudowała we mnie wrażenie, że mam do czynienia z ogromnym miastem umiejscowionym na płatkach kosmicznego kwiatu. Jednak podczas zamykania się Cytadeli miałam problem ze zrozumieniem, gdzie znika cała miejska zabudowa. Dzięki Mass Effect: Legendary Edition i nowym widokom z okien, na przykład w barze Flux, lepiej pojęłam aspekt zurbanizowania stacji. Wszystko stało się bardziej przejrzyste dzięki ukazaniu miasta w dzień, a nie jak do tej pory w nocy. Odświeżenie wyglądu Cytadeli w pierwszej części wyeksponowało prestiż tego miejsca. Jest ładnie, biało, niebiesko i zielono. Niestety pogłębiło też wrażenie pustki. Cytadela zachwyca ogromną przestrzenią, która nie jest dostatecznie wypełniona aktywnościami. Przemierzanie skwerów na pieszo szybko się nudzi, na szczęście jest transport publiczny, a loading screeny są znacznie krótsze.

Mass Effect: Legendary Edition - przestrzeń rekreacyjna biurowca w Noverii

Miałam wrażenie, że przed premierą legendarnej edycji BioWare bardzo się chwalił zmianami dokonanymi w Noverii. I słusznie! Siedziba Korporacji znajdująca się na skutej lodem planecie zawsze należała do moich ulubionych miejsc w galaktyce. Architektura Portu Hanshan przywodziła mi na myśl brutalizm socjalistycznego modernizmu, w którego otoczeniu dorastałam. Jego wnętrze miało dla mnie klimat starego dworca kolejowego w Katowicach. Było monumentalne, surowe i budziło niepokój. Remaster dodał do otoczenia coś jeszcze, coś, czego brakowało w oryginale, a powinno tam być – poczucie luksusu. W końcu Noveria to miejsce dla bogaczy, którzy potrzebują więcej swobody prawnej w prowadzeniu biznesu. Odrobina przepychu była jak najbardziej wskazana.

Mroki Feros

Wszystkie kluczowe dla fabuły miejsca zyskały nową jakość. Virmire naprawdę zaczął przypominać egzotyczny raj z tragedią w tle, a proteański grobowiec na Illos stał się ponurym pomnikiem eksterminacji zaawansowanej cywilizacji.

Mass Effect 1 - Cytadela widok na pomnik w Prezydium

Na chwilę chciałabym się jednak skupić na Feros, pilotażowej kolonii korporacji ExoGeni. Specjaliści od wodotrysków graficznych udoskonali również tę lokację. Ruiny teraz sprawiają wrażenie jeszcze bardziej zdewastowanych i wyludnionych. Od razu jednak rzuciło mi się w oczy, że lokacja jest znacznie ciemniejsza niż w oryginale. Trochę mnie to zmartwiło, bo pamiętam, że zawsze miałam problemy z nawigacją po tej mapie. W przeszłości wielokrotnie zdarzyło mi się zabłądzić na klatkach schodowych Feros i na długie minuty utkwić w pętli zagłady, szukając tego jednego, pomijanego korytarza w bok. O dziwo, tym razem misja w kolonii poszła mi gładko. Może twórcy coś zrobili, a może rozwinęłam się jako gracz. Trudno powiedzieć. Polecam każdemu przetestować mroki Feros i przekonać się na własnej skórze.

Eksploracja planet w Mako

Dzięki odświeżonej grafice miejsca istotne dla fabuły zyskały na wyrazistości i klimacie, ale co z innymi lokacjami? Większość misji dodatkowych w Mass Effect 1 wymaga użycia pojazdu naziemnego znanego graczom jako „Mako”. Mniejszy i lżejszy od swojego poprzednika M-29 Grizzly, powstał z myślą o małych ładowniach fregat zwiadowczych Przymierza. Niestety znalazł się również na wyposażeniu SSV Normandy SR-1. O rany… Chociaż Garrus Vakarian ciągle kalibruje pojazd (przynajmniej mam nadzieję, że nie stoi obok tylko dla ozdoby), a specjaliści BioWare starali się, jak mogli, żeby uczynić ekspedycje bardziej grywalnymi, to poruszanie się w Mako boli tak samo jak w 2007 roku.

Może trochę przesadzam. Pojazd w akcjach z głównej linii fabularnej sprawdza się lepiej, przynajmniej takie mam wrażenie. Co innego zadania poboczne. Jak powszechnie wiadomo M-35 Mako wyposażono w silniki odrzutowe i rdzeń efektu masy. Dzięki temu nie trzeba lądować fregatą na planecie, a pojazd jest po prostu zrzucany z niewysokiego pułapu. Moim zdaniem animacja spadającego na tle nieba Mako, to zwiastun udręki Tantala. Chciałoby się mieć satysfakcję i z tego elementu gry, w końcu to Mass Effect, eksploracja powinna być satysfakcjonująca. A potem widzisz zrzut M-35 na planetę i już wiesz, że znajdziesz tylko cierpienie.

Mass Effect: Legendary Edition - Mako spadające na planetę na tle rozgwieżdżonego nieba

Jeśli po wylądowaniu otaczały mnie górskie pasma, tym gorzej było dla mnie i mojego zdrowia psychicznego. Nie wiem, czy istnieje w całym świecie gier coś gorszego niż zdobywanie szczytów w Mako. W oryginalnej części po kilku podejściach, chęci „dania szansy”, poddawałam się i rezygnowałam z misji pobocznych. Tym razem jednak stało się inaczej. Wprawdzie nie znalazłam kompletu pism Matki Benezji (nie chciało mi się odwiedzać wszystkich dostępnych układów), ale udało mi się wykonać przysługi dla admirała Hacketta. Stało się tak, ponieważ oczarował mnie nowy wygląd planet.

Mako, Mako ty…

W związku z tym nagłym przypływem motywacji dotarłam do zawartości, której wcześniej nie miałam okazji poznać. Przez dekadę zastanawiałam się, po co mi ten wisiorek od Metresy Sha’iry. No i proszę! Wystarczyło powozić trochę pupę po obcych światach. Ku mojemu zaskoczeniu trafiłam też na planetę pełną Pyjaków. Urocze małpki znam z kolejnych odsłon serii, nie wiedziałam, że można je spotkać już w pierwszej części! No i teraz się zgadza! Pyjakowy leitmotiv pojawia się w każdym Mass Effect! Nawet w Andromedzie! Proszę, uważajcie, żeby ich nie porozjeżdżać. Wiem, że prawdopodobnie będziecie ostro wkurzeni, że musicie zasuwać tak daleko po część, którą ukradły, ale plisss… To tylko małpki.

Podsumowując, fizyka Mako podczas eksploracji dalej powoduje ból. Słyszałam plotkę, że społeczność fanów prosiła BioWare, żeby nie zmieniać wrażeń z jazdy pojazdem. Jestem skłonna w to uwierzyć. W Internecie prosperują różne dziwne społeczności, dlaczego lobby makomasochistów miałoby nie istnieć?

Słów kilka o modelach postaci

Moim zdaniem modele postaci stały na wysokim poziomie już w oryginale z 2007 roku. Na potrzeby nowego wydania lekko je odświeżono i wzbogacono o dodatkowe detale. Wystarczy spojrzeć na skafander Tali, żeby zacząć się zastanawiać, czy ta rurka na prawym ramieniu zawsze tam była? Nie wspominając już o wzorach na jej hidżabie. Teraz mam pewność, że zdobi go jednak haft, a nie nadruk.

Mass Effect: Legendary Edition - Pyjak, kosmiczna małpka i ulubiony, krogański przysmak.

Muszę również powiedzieć o możliwości grania „domyślną” Shepard już od pierwszej części Mass Effect: Legendary Edition, bez tego recenzja modeli postaci byłaby niekompletna! Jak wiadomo, kanoniczne oblicze pani komandor wyewoluowało w związku z powstaniem trzeciej części serii w 2012 roku. Czyli właściwie dopiero na pożegnanie przygód pierwszego ludzkiego Widma. Męski Shepard towarzyszył graczom w niezmienionej formie od początku przygody. Poza tym w kreatorze postaci pojawiło się kilka nowych fryzur i ciekawsze opcje niedoskonałości cery. Jeśli komuś zależy, to wreszcie można zrobić ładną Shepard i nawet nie będzie miała tak bardzo błyszczącego czoła podczas cutscenek. Ja chciałam, żeby moja pani komandor miała tę militarną powagę na twarzy. Nie wiem, czy mi się udało, sami oceńcie.

Rozgrywka pierwszej części Mass Effect: Legendary Edition, czyli recenzja strzelania

Pierwsza część trylogii ma zdecydowanie mniejszą dynamikę starć niż kolejne odsłony serii. Tak naprawdę walka osiągnęła swój szczytowy poziom dopiero w Mass Effect: Andromeda, gdzie postać może podskakiwać na spacji i nie jest taka „uziemiona”. Mimo wszystko w nowej edycji wrażenia z pola bitwy są w moim odczucie lepsze. Ciągle jest statycznie przez długie cooldowny na umiejętnościach specjalnych i przegrzewanie się broni. W zwiążku z tym bardzo ważne jest zarządzanie drużyną. Ktoś musi sprzątnąć tego szarżującego Varena, zanim Cię stratuje, kiedy chwilowo nie możesz nic zrobić. Niektóre starcia są trudne niezależnie od poziomu gry i wymagają taktycznego podejścia. Jeśli nie byłeś fanem rozgrywki z oryginalnej jedynki, w wersji legendarnej też może Ci się nie podobać. Chociaż mam wrażenie, że jest przystępniej. Polecam szybko rozwinąć „zastój” do maksimum, można wtedy zadawać obrażenia unieruchomionemu celowi. No i ci Kroganie nigdy potem nie byli tak twardzi jak w pierwszej części… Uważajcie na Krogan, niby leży i masz go z głowy, a bydlę regeneruje się, żeby Ci oddać.

Mass Effect: Legendary Edition - Kaidan i Liara wchodzą do biura na Noverii

Tryb foto

Nowością w Mass Effect jest zaimplementowany tryb fotograficzny. Pomysł jak najbardziej trafiony. Teraz, kiedy wszystko jest takie ładne, to można zaszaleć i uwieczniać każdy szczegół. Spędziłam trochę czasu, pstrykając zdjęcia. Jedyne, co mnie zastanawia, to czy naprawdę nie dało się inaczej rozwiązać kwestii interfejsu użytkownika? I zaprojektować go tak, żeby nie trzeba było pamiętać o schowaniu go, zanim cyknie się fotkę? Mam mnóstwo pięknych screenów z widoczną tabelką narzędzi na dole. Myślałam, że ukrywanie IU jest opcjonalne i istnieje tylko po to, żeby podejrzeć, czy kadr jest dobry. Tryb fotograficzny jest dostępny w wielu grach, w żadnej innej do tej pory nie zepsułam sobie kompozycji śmieciem na dole w postaci ramek i napisów. Zanim się przyzwyczaiłam do takiego nietypowego rozwiązania, zniszczyłam sobie wiele zdjęć. Cały album Eden Prime nadaje się do kosza! No cóż, będę musiała tam kiedyś wrócić i wrócę! …Jak tylko odpocznę od Mako. Pamiętaj graczu! Przed zrobieniem zdjęcia należy schować User Interface.

Na co jeszcze mogą narzekają gracze? Jeśli zakupicie grę na Steam, to można psioczyć na działanie Origin w tle. Jest uciążliwe zwłaszcza podczas pierwszego uruchomienia tytułu. Natomiast posiadacze panoramicznych monitorów nie będą zadowoleni, ponieważ wsparcie ultrawide nie dotyczy cutscenek, które wyświetlane są w formacie 16:9 z czarnymi pasami po bokach. Jednak czy zaskakuje mnie aż tak bardzo to, że prawie 15-letnie przerywniki filmowe nie zostały odtworzone w szerszym formacie obrazu? Raczej nie, w najśmielszych marzeniach nie liczyłam na kompletne 21:9. Jak się strzela, to jest, a jak się rozmawia – to nie ma i trzeba jakoś z tym żyć.

Recenzja Mass Effect: Legendary Edition – podsumowanie

Bardzo się starałam, żeby ta recenzja nie była skażona zaślepieniem wynikającym z miłości i uwielbienia do Mass Effect: Legendary Edition. Mam nadzieję, że zachowałam równowagę pomiędzy sercem i rozumem. Niemniej jednak, okropnie się teraz czuję, że miejscami mówiłam źle o swojej ukochanej grze. Na zakończenie chciałam dopowiedzieć jedną rzecz.

Mass Effect: Legendary Edition - Mako na tle łańcuchów górskich

Oryginalna pierwsza część Mass Effect powstała w czasach, kiedy wysokie rozdzielczości HD były nowością. Grając w starą wersję gry dzisiaj, możemy się przekonać, jak bardzo tekstury oryginału są rozmazane i nieostre. Remaster może i nie powali każdego swoją grafiką na kolana, ale na pewno uatrakcyjnia wizualne doznania płynące z obcowania z tytułem. Bardzo mi się podoba miks nowoczesnych technik oświetlenia romansujący z lekko podstarzałą grafiką. Chciałam ze stanowczością wyznać, że nie żałuję wydanych pieniędzy. Dla mnie odświeżona trylogia jest po prostu piękna i każdemu ją serdecznie polecam.

 

Leave a Comment

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Scroll to Top
Verified by MonsterInsights