Nie wiadomo, w co włócznię włożyć. Assassin’s Creed: Odyssey – recenzja gry

Bohaterka gry Assassins Creed Odyssey

Ta recenzja jest efektem jakichś stu godzin gry Assassin’s Creed Odyssey. A Wy poznaliście już grecki świat? Jeśli nie, to broń w dłoń, hełm na łeb i płyniemy do Aten!

Jest to kolejna odsłona popularnej serii o skrytobójcach, jednak w przeciwieństwie do poprzednich części Assassin’s Creed Odyssey jest o wiele bardziej RPG-owe. Kto grał w Dziki Gon, ten może mieć déjà vu, widać bowiem wyraźne inspiracje pozycją CD Projekt Red. Nasze decyzje, podobnie jak w Wiedźminie, będą wpływać na przebieg wydarzeń i mimo że niektórych wypadków nie da się uniknąć, scenariusz może się potoczyć różnie. Menu ekwipunku również przypomina trochę wiedźmińskie, z tym że niektórych elementów brakuje (np. olejów do smarowania miecza), a inne są bardziej rozbudowane. Ciekawym rozwiązaniem jest ulepszanie konkretnych fragmentów uzbrojenia i broni. Jeśli na przykład spodobał mi się jeden miecz (przypuśćmy, że szczególnie nie znosiłam osoby, której go odebrałam), mogę go używać właściwie przez całą grę, o ile tylko zadbam o odpowiednią ilość zasobów, żeby go ulepszać do kolejnych zdobywanych poziomów.

W tej wersji Assasin’s Creed przenosimy się do starożytnej Grecji – będziemy mogli odwiedzić Spartę i Ateny, a także pomniejsze wysepki. Dużo pomniejszych wysepek. A gdy mówię dużo, mam na myśli naprawdę mnóstwo. Twórcy postarali się zarówno jeśli chodzi o liczbę lokacji, jak i ich wygląd. Są zapierające dech w piersiach miasta i piękne krajobrazy greckich zaścianków. Czy wspominałam już, jak dużo ich jest?

Trudne początki

Już samouczek jest dość ciekawy, a zaczyna się jeszcze przed wybraniem postaci. Gra przenosi nas do bitwy pod Termopilami, podczas której sterujemy słynnym Leonidasem. Mamy okazję wypróbować parę umiejętności, które będziemy mogli później wykupić za punkty doświadczenia. Dopiero po wspomnianej bitwie wybiera się postać – Kasandrę albo Alexiosa. Ja grałam tą pierwszą (nadmienię, że jest to kanoniczna postać), ten tekst jest pisany na podstawie jej perspektywy.

Jest to TPP, fabuła zaś zaczyna się w 431 roku p.n.e., a więc na początku wojny peloponeskiej między Atenami a Spartą. Lądujemy na Kefalonii, małej wysepce, na której Kasandra dorastała pod opieką niejakiego Markosa. Spotkał ją przed laty – w nie do końca wyjaśnionych okolicznościach – samą na plaży i zaoferował pomocną dłoń. Teraz Kasandra przyjaźni się z nim i wspiera go swoimi umiejętnościami, na przykład wyjątkową siłą przekonywania, która przydaje się choćby przy ściąganiu długów. Markos jest dość irytującą postacią, przynajmniej dla mnie, ale mimo wszystko wzbudza sympatię. Każdy z Was pewnie zna tę postać w grach, która wiecznie czegoś wymaga i zawsze trzeba ją ratować… A potem – jak już pięćdziesiąt razy ryzykowaliście życie swoje i całej osady, a ona sobie stała i patrzyła – jeszcze śmie mówić: „No, ale im dokopaliśmy!”. Irytuje? Bardzo. I to jest właśnie Markos.

Co w tym Odyssey takiego wyjątkowego?

Odyssey nie różni się zbytnio od poprzednich pozycji z tej serii. Nadal mamy zabójstwo z ukrycia, dużo fajnego skakania po budynkach i skałach, losowe zlecenia, tajemnice rodzinne i wiele więcej. Nie zaoferuję tutaj pełnoprawnej recenzji porównawczej ze względu na to, że na razie z serii grałam jedynie w Assassin’s Creed II, które zresztą też bardzo mi się podobało. Mogę jednak śmiało powiedzieć, że sam trzon gier pozostaje bez zmian. W greckim świecie, jak już wspominałam, mamy na pewno o wiele więcej wpływu na fabułę. Na przykład opcje dialogowe podczas cutscenek są tu już normą. Można też trochę kształtować postać, dzięki czemu człowiek emocjonalnie wczuwa się w grę o wiele bardziej. Ja na przykład w każdej sprawie byłam całym sercem po stronie Aten. Wielki ból sprawiały mi więc zadania, podczas których musiałam zabijać żołnierzy ateńskich lub likwidować ich zapasy.

Skrytobójstwo jest tu rozwinięte w ciekawy sposób – możemy bowiem zlikwidować wszystkich wrogów obecnych w twierdzy bez zwrócenia na siebie uwagi. Jak? Proste! Wystarczy podchodzić chyłkiem do każdego żołnierza po kolei, podrzynać mu gardło, po czym rzucać jego ciało w krzaki albo wysoką trawę. Gdy Kasandra kuca w tego typu roślinach, jest dobrze ukryta, dopóki żołnierz dosłownie na nią nie wejdzie. Można też wołać wojaków gwizdaniem i bawić się ich dezorientacją, kiedy błądzą wśród traw i szukają źródła dziwnego dźwięku. Czasem podczas poszukiwań rzucają groźby, czasem tylko krótkie: „Yes! I hear!”, które bawi mnie niezmiernie za każdym razem. Oczywiście jeśli wolicie walkę wręcz, nic nie stoi na przeszkodzie, by tylko kilku żołnierzy zabić chyłkiem, a potem z resztą poradzić sobie już jawnie – ile osób, tyle sposobów na grę.

Mechanik jak mrówków

Gra oferuje kilka ciekawych i zróżnicowanych mechanik. Tu uwaga, bo niektóre z nich pojawiają się dopiero po jakimś czasie. Ich opis może być swojego rodzaju spojlerem, więc ci, którzy nie chcą sobie zepsuć niespodzianki, mogą przejść do kolejnego śródtytułu. Zatem od początku gry mamy najemników (jednym z nich jesteśmy my sami, czy gramy Aleksiosem, czy Kasandrą). Jest całe menu, w którym możemy przeglądać umiejętności i podejrzeć poziomy przeciwników – o ile już się gdzieś z nimi minęliśmy i zostali ujawnieni, bo najemnicy kręcą się po mapie, tak jak my. Cała mechanika działa w ten sposób, że gdy Kasandra robi coś niezgodnego z prawem (zabija kogoś, kradnie coś bezwstydnie, nawet gdy zabije koguta na ulicy), pojawia się ktoś, kto wyznacza cenę za jej głowę. Gra informuje nas o tym trochę jak w serii Grand Theft Auto – tyle że zamiast gwiazdek mamy czerwone hełmy.

Możemy z poziomu mapy zapłacić za to zlecenie albo cichcem zabić tego, kto wyznaczył nagrodę (jest on zazwyczaj w jakiejś strzeżonej twierdzy, zaznaczony na mapie czerwoną sakiewką). Nic też nie stoi na przeszkodzie, żeby poczekać – gdy najemnik się zbliży, gra nas o tym poinformuje. Można ich unikać, można przed nimi uciekać, można też ich tropić i z nimi walczyć.

Muszę przyznać, że jest to ciekawa mechanika, która potrafi znacznie utrudnić rozgrywkę. Bowiem nie raz zdarzyło mi się, że próbowałam sobie na spokojnie robić jakieś zadanie, rozmawiałam z kimś, prowadziłam spór, czy gdzieś się zwyczajnie podkradałam, kiedy nagle atakował mnie najemnik (albo dwóch) i niweczył moje starania. Innym razem okazało się, że kapitan statku, który miałam zatopić, był najemnikiem o poziomie o wiele wyższym niż mój, a że już zaczęłam abordaż, nie mogłam go przerwać. Wtedy z pomocą przyszła mi moja załoga, która okazała się dość nieśmiertelna podczas walk w zwarciu na statku wroga, dzięki czemu nie musiałam nawet brudzić sobie rąk.

Hej ho, hej ho, morza by się podbijało!

No właśnie, statek. Na początku gry dostajemy do dyspozycji Adrestię z załogą, która śpiewa wspaniałe, oryginalne szanty w języku greckim, nagrane przez specjalnie i pieczołowicie dobrany w tym celu zespół. Choćby z tego powodu uwielbiam pływać po Grecji.

Ale dacie wiarę, że ludzie w internetach pytają czasem, jak WYŁĄCZYĆ te szanty? Bardzo mnie to dziwi, no bo JAK wtedy wioślarze mają równo wiosłować? Niektórzy w ogóle nie mają wyobraźni. Wracając jednak do samej mechaniki, statkiem pływa się nadspodziewanie dobrze i – nomen omen – płynnie. Można go ulepszać za pomocą zasobów, zupełnie jak broń i elementy uzbrojenia. Niemal zawsze też udaje się uciec, jeśli z szybkiej oceny sytuacji wyniknie, iż piraci, którzy nas zaatakowali, są zbyt silni. Przeciwników można ostrzeliwać z łuków, obrzucać oszczepami, taranować. Jest też opcja abordażu, która odnawia wytrzymałość statku. Co ciekawe, jeśli walczy się na przykład z trzema rywalami, podczas abordażu jednego z nich dwaj pozostali grzecznie czekają na to, aż skończymy – jest to wyjątkowo wygodne.

Kolejną wartą wspomnienia mechaniką jest zabijanie tak zwanych czcicieli. W pewnym momencie fabuły natrafiamy na tajemniczą sektę wyznawców Kosmosa – prawdopodobnie protoplastów późniejszych templariuszy – którzy są takimi szarymi eminencjami i rządzą całą Grecją zza kulis. Kasandra rozpoczyna wendettę przeciwko wszystkim i każdemu z osobna, a my dla porządku dostajemy zakładkę czcicieli. Za każdym razem, gdy któregoś zabijemy, zyskujemy nowe wskazówki co do miejsca pobytu kolejnej ofiary. Gdy zbierzemy komplet podpowiedzi, będziemy mogli ruszyć w pościg za konkretnym członkiem kultu, oznaczywszy go na mapie. Zazwyczaj trzeba trzech takich wskazówek. Oczywiście na potencjalnych denatów możemy też trafiać przypadkowo – czasem są najemnikami, czasem polemarchami w twierdzach.

Atena czy Sparta? Czyli o trudnych wyborach

Możemy też wspierać jedną z dwóch stron – Ateny lub Spartę – w podbojach kolejnych ziem. Każde polis jest oznaczone na mapie, więc wiemy, czy jest pod władzą ateńską, czy spartańską. Ja mocno kibicuję Atenom, więc czasem podkradam się do silnie strzeżonych twierdz spartańskich, kradnę ich zapasy i zabijam tylu żołnierzy, kapitanów i polemarchów, ilu zdołam. Dzięki temu obniżam siłę danego polis i sprawiam, że w końcu jego władca zaczyna uciekać z miasta. Mogę go wtedy zamordować, co jeszcze bardziej osłabia polis i odblokowuje opcję podboju.

Szczerze powiedziawszy, nie jest to moja ulubiona mechanika. Jestem z tych, którzy zazwyczaj grają na najłatwiejszych ustawieniach, a podboje sprawiają mi pewien kłopot. Trzeba pójść na pole walki, które uaktywnia się na mapie, gdy dostatecznie obniżymy siłę danego polis, i zabić dostateczną liczbę przeciwników, tak żeby przechylić szalę zwycięstwa na swoją stronę. Jeśli się nie uda, trzeba spróbować znowu, i jeszcze raz, i jeszcze. Czasem lepiej jest iść w świat i wbić parę poziomów, żeby czuć się pewniej podczas podboju, bo nie jest to łatwy kawałek chleba. Zawsze można też obniżyć siłę polis i iść sobie precz, po cichu licząc, że miasto zostanie podbite bez naszego udziału.

Pięknie tu i jakoś tak znajomo

Czyli jak zwykle w grach z tej serii. Przechadzam się leniwie po Atenach. Cześć, Peryklesie! Potrzebujesz mojej pomocy? Jasne, służę uprzejmie! Słucham? Chcesz mnie zaprosić na imprezę? Oczywiście, nawet ubiorę się ładnie, chociaż to nie moja bajka. A któż to są ci panowie na przyjęciu, którzy niemal idą na noże? Eurypides? Sofokles? Mogę z nimi porozmawiać, a nawet trochę się pospierać – jak równy z równym! Alcybiades też się przewija, co wydaje mi się szczególnie zabawne. Głównie ze względu na to, że dopiero parę miesięcy temu po raz pierwszy przeczytałam Sposób na Alcybiadesa Edmunda Niziurskiego. Zdecydowanie nie tak wyobrażałam sobie tę historyczną postać!

Herodocie, będziesz mi pomagał i ze mną pływał? Dzięki, każda pomoc się przyda, a co dopiero twoja! Herodocie, Herodocie, co, u licha, się z tobą dzieje?! Czemu tak siedzisz jak kołek na tym statku i powtarzasz ciągle jedno i to samo? Powiedz, jaką rolę będzie miał Pitagoras? A Sokrates? Czy spotkam Fidiasza? Czy Hipokrates też gdzieś tam jest? Tyle pytań i – co lepsze – niemal tyle samo odpowiedzi!

A to wszystko w naprawdę miłej dla oka oprawie graficznej. O drugiej części tej serii zazwyczaj mówię, że się nie zestarzała jakoś specjalnie. Jednak w porównaniu z Assassin’s Creed Odyssey dwójkę można przyrównać do czegoś zanimowanego na podręcznym kalkulatorze maturzysty. Dzięki mechanice orła naszej bohaterki, Ikarosa, możemy oglądać grecki świat dosłownie z lotu ptaka i synchronizować kolejne punkty widokowe na mapie. Miejsca te są bardzo pomysłowe oraz nie tak jednorodne jak mogłyby być. Aby odkryć mapę, trzeba więc wspiąć się szczyt świątyni, olbrzymi pomnik, malowniczą skałę lub samotną gałąź nad głęboką przepaścią – nie ma na to zasady, co jest miłym urozmaiceniem po szeregu kościelnych wież z dwójki. Z drugiej strony spotkałam się też z narzekaniem na zbyt długie animacje towarzyszące synchronizacji punktów na mapie. I po prawie siedemdziesięciu godzinach gry zaczynam się obawiać, że rzeczywiście mogą mi się znudzić.

Sposoby gry? Mamy różne, panie, różniste

Można obierać najróżniejsze taktyki – są trzy ścieżki rozwoju: łowcy, wojownika albo asasyna. Wraz z każdym kolejnym poziomem dostaje się zazwyczaj punkt umiejętności, który można wykorzystać, aby rozwinąć ścieżkę. Dobrze jest wybrać jedną, ale można też łączyć różne podejścia.

Opowiem o tym na konkretnym przykładzie. Ja gram mieszanym podejściem asasyna i wojownika – zazwyczaj próbuję się podkraść do przeciwnika, żeby uderzyć go z zaskoczenia. Potem jednak dążę już do zwarcia, jako że mam dużo umiejętności z tym związanych. Mogę wyrywać tarcze, podcinać nogi, wyprowadzać gwałtowny i silny atak asasyna, podpalać miecz albo nasycać go trucizną, co zadaje dodatkowe punkty obrażeń… Mogłabym tak wymieniać jeszcze długo. Walczę sztyletami lub wspomnianym mieczem.

Natomiast styl łowcy wygląda jak zupełnie inna gra – rozwija się umiejętności związane z łucznictwem i wykupuje różne typy strzał. Trzeba zachowywać bezpieczny dystans, bo nie jest się przyzwyczajonym do walki w zwarciu. Mamy do niej jakąś włócznię, żeby utrzymać odpowiednią odległość od przeciwnika. Można spróbować przejść całą grę, niemal nie walcząc w bezpośredniej walce (tak, podboje też się da tak zaliczyć, chociaż są wyzwaniem).

Jest za to mnóstwo trików związanych ze strzałami, jak już wspominałam: można wytwarzać różne rodzaje, istnieje też umiejętność związana z zatruwaniem, wypuszczaniem większej ich liczby… i o wiele więcej. Czasami podpatrywałam grę łowcy i czułam się wtedy, jakbym ja sama grała w coś innego. Ma to potencjał – na niższych poziomach trudności można na przykład w połowie rozgrywki (za określoną sumę drachm) wyzerować wszystkie umiejętności i zacząć zgłębiać zupełnie inną ścieżkę rozwoju, a co za tym idzie – nowy sposób rozgrywki.

Wady i zalety, które lubią okazywać się wadami

Słuchajcie uważnie, bo nie będę powtarzać: Kasandra nie umie wejść na drzewo. Naprawdę! I ja nie mam nic przeciwko. Mechanika chodzenia po drzewach nie jest konieczna w każdej grze, tylko dlaczego, na Zeusa, za każdym razem, kiedy drzewo stoi ci na drodze, Kasandro, to próbujesz na nie wejść i tracisz cenny czas?! Dlaczego?! Ja rozumiem, trzeba wierzyć w siebie i tak dalej, ale pogódź się z tym – nie będziesz chodzić po drzewach. Nigdy. A przecież potrzebujesz każdej chwili, żeby zrobić wszelakie zlecenia i zebrać punkty zewsząd, bo…

No właśnie. Jest ich bardzo dużo. Przez ten nawał tak zwane czyszczenie mapy zaczyna męczyć. Zadania (szczególnie te krótkie, z klepsydrą) robią się bardzo powtarzalne. Dosłownie nie wiem, w co (kogo) ręce (włócznię) włożyć. To, co na początku wydawało się wspaniałe i było wyzwaniem – po jakimś czasie stało się męczące. Tym bardziej, że jest kilka prostych schematów, które deweloperzy nad wyraz umiłowali.

Część z nich nazywam zabójczymi zadaniami kurierskimi. To zadania typu „Pomóż, misthios, ten człowiek ciężko obraził mojego brata! Musi zginąć!”. Ty odpowiadasz, że już jest martwy, po czym przechodzisz za pobliski pagórek, zabijasz gościa, wracasz i zgarniasz doświadczenie oraz pieniądze. Czasem trzeba zabić jakichś żołnierzy albo dostarczyć list i wrócić do zleceniodawcy – takie bieganie po mapie jest trochę bez sensu, ale jak punkty doświadczenia leżą na ziemi, to dlaczego ich nie zebrać?

Zdarza się też, że to doświadczenie niemal dosłownie stoi i macha: „Hej, tu jestem, zbierz mnie!”. To zazwyczaj wspomniane już krótkie zadania z klepsydrą. Podchodzę więc do jakiejś osoby, która informuje mnie, że nie ma pieniędzy na Bardzo Ważną Sprawę. Mogę jej zaoferować trochę drachm, co zaowocuje przyjęciem zadania i jednoczesnym jego ukończeniem, albo mogę nie dawać pieniędzy, co z kolei skutkuje wielkim komunikatem o nieukończeniu zadania. To są tak łatwe punkty doświadczenia, że czuję, jakbym je kupowała.

Koniec końców nie ma tak, że dobrze, albo że niedobrze – finalne wrażenia z Assassin’s Creed Odyssey

Gdyby ktoś zapytał, co cenię w życiu najbardziej, powiedziałabym że hoplitów. Tych, którzy podali mi pomocną dłoń, gdy sobie nie radziłam, kiedy byłam sama… I, co ciekawe, to właśnie takie przypadkowe zlecenia najbardziej wpływają na nasze życie. Chodzi o to, że jeśli wyznaje się pewne wartości, nawet pozornie uniwersalne, bywa że nie znajduje się zrozumienia, które by tak rzec, które pomaga się nam rozwijać jako asasyn czy łowca. Ja miałam szczęście, by tak rzec, ponieważ je znalazłam. I dziękuję życiu. Dziękuję mu, życie to walka, życie to zabójstwa, życie to podrzynanie gardeł. Wielu ludzi pyta mnie o to samo, ale jak ty to robisz? Skąd czerpiesz tę morderczą radość? A ja odpowiadam, że to proste, to umiłowanie zabijania, to właśnie ono sprawia, że dzisiaj na przykład zarzynam czcicieli, a jutro kto wie, dlaczego by nie, oddam się pracy społecznej i będę ot, choćby sadzić, znaczy… oliwki.

Gdyby ktoś zapytał, komu poleciłabym Assassin’s Creed Odyssey, powiedziałabym, że przede wszystkim fanom Wiedźmina i/lub starożytnej Grecji. Szczególnie na początku czułam mocne inspiracje tym pierwszym. Rozwinięta fabuła, dużo decyzji do podjęcia, fakt, że wystarczy szybko klikać i wrogowie padają jak muchy. Później oczywiście to wrażenie znika, gra jest o wiele bardziej rozległa i skomplikowana, a przy tym nie towarzyszy nam weltschmerz Geralta i ciągłe: „Zaraza… Znowu pada…” – nie, tutaj mamy słoneczne greckie krajobrazy. Same plusy!

No właśnie, tylko że nie do końca. Świat naprawdę mocno przytłacza i po kilkudziesięciu godzinach człowiek zaczyna żałować, że nie cisnął mocniej wątku głównego (podobnie jak w Starfieldzie), bo nagle budzi się w połowie fabuły, a tu właśnie pękło pięćdziesiąt godzin grania.

Nie zrozumcie mnie źle – w Assassin’s Creed Odyssey gra się naprawdę fantastycznie, tyle że co kilkanaście godzin muszę sobie robić kilkutygodniowe przerwy. Wszystko przez wspomnianą powtarzalność zadań i motywów. Jednak gdy już mija trzeci tydzień, odkąd ostatni raz odwiedziłam Grecję, zaczynam przebierać palcami z niecierpliwością, bo nie mogę się doczekać, kiedy znowu zaszlachtuję jakiegoś bogom ducha winnego żołnierza lub przejdę się kolorowymi ateńskimi ulicami.

Leave a Comment

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Scroll to Top