Kiedyś to było! Miało się czas, miejsce w głowie i wspaniałe tytuły, w których człowiek dosłownie znikał na długie godziny.
Tęsknię za dawnymi czasami… Człowiek cieszył się, że może decydować o tym, ile zadań pobocznych zrobi, zanim będzie dalej ciągnął fabułę. Do ilu osób zagada, żeby zaproponować pomoc, zanim wróci do ratowania świata. Ile godzin (a w grze: dni) każe czekać Ciri, zanim zabierze się do jej szukania. Ile gór i dolin przemierzy, zanim… Żartuję, to nie będzie tekst o nieścisłościach fabularnych.
O asasynach słów kilka
Teraz już nie ma czasów. Ostatnio, po dłuższej przerwie usiadłam do Assassin’s Creed: Odyssey (mam skończoną główną fabułę i wbite jakieś sto godzin), bo chciałam wrócić i ponownie zachłysnąć się kolorowym greckim światem. Wytrzymałam z pół godziny. Mimo że zostało mi mnóstwo nieodkrytych terenów i niemal nieruszone DLC, nie mam już serca do tej gry. Znam każdą mechanikę, wszystko zaczęło się robić powtarzalne i to, że nie zajrzałam pod każdy kamień, mnie nie motywuje, wręcz przeciwnie. Nawet widoczki nie zachwycają tak jak dawniej. Do tego drażnią mnie generowane maszynowo zadania (o czym pisałam już w mojej recenzji Assassin’s Creed: Odyssey o dużo mówiącym tytule Nie wiadomo w co włócznię włożyć), w których wystarczy sypnąć kasą i dostaje się trochę punktów doświadczenia. Czy to się nie mija z celem, to znaczy, z graniem?!
Podjęłam jeszcze jedną próbę, instalując Assassin’s Creed: Origins. Nie jest lepiej, w Egipcie wytrzymuję tak półtorej godziny na raz, potem zaczynam się nudzić. Częściowo jest to chyba spowodowane podobieństwem mechanicznym do Odyssey, w której spędziłam bardzo dużo czasu. Ponadto kolejność, którą wybrałam, zapędziła mnie w kozi róg, bo w Origins denerwują mnie niedoróbki mechaniczne czy graficzne, które w kolejnej części zostały poprawione. Czasem włączam tę grę, patrzę na ten wielki, starożytny świat i już mi się, cholera, nie chce. Wbijam parę ostrzy, zaliczam kilka twierdz, robię ze dwa zadania i, znużona, wyłączam konsolę. Zaczęłam się ostatnio zastanawiać, czy stoi za tym coś więcej niż oczywiste powody, które już wymieniłam.
Wspomnień czar
Pamiętam przecież, z jakimi wypiekami na twarzy grałam w 2016 roku w Wiedźmin 3: Dziki Gon. Tak, wiem, to nie była pierwsza supergra z otwartym światem, ale dopiero nią się zachłysnęłam. Można było jeździć gdzie popadnie, rozmawiać z ludźmi, którzy czasem dawali ci questa (ta patelnia! Albo Płotka!), a czasem nie… innym razem Geralt słyszał parę dosadnych słów o sobie, gdy jechał przez wioskę. Świat żył i to było dobre. Odwlekałam wtedy kończenie fabuły jak mogłam. Tęsknię za tym patatajowaniem po wzgórzach Velen i chłonięciem atmosfery. Czy jednak teraz wytrzymałabym w tej grze więcej niż parę chwil? Sama nie wiem.
Kiedyś godzinami przesiadywałam też w Los Santos. Piaskownica w GTA San Andreas była dla mnie cudowną odskocznią. Tu wpisałam jakiś kodzik na zamieszki, tam zrobiłam parę misji i wszystko się kręciło. Chociaż szczerze przyznam, że nigdy nie przeszłam gry w całości – a to przez koszmarne zadanie ze zdalnie sterowanymi samolocikami. Gdyby ktoś mi wtedy powiedział, że kiedyś wejdę do jeszcze większego otwartego świata i wszystkiego mi się odechce, w życiu bym nie uwierzyła. A jednak! Wiele sandboksów zostawiam teraz bez żalu.
To co z tymi czasami, są, czy ich nie ma?
Czy chodzi o to, że gry się zmieniły? Nie do końca. Prawda, pierwsze asasyny były o wiele bardziej ograniczone – kilka zleceń tu i ówdzie, dało się to wszystko ogarnąć. Urok serii Grand Theft Auto, o którym pisałam już wyżej, polegał głównie na możliwości rozbijania się różnymi samochodami po miastach i bezdrożach. Jeśli to lubisz – możesz spędzić w grze kilkadziesiąt godzin i nie zrobić przy tym ani jednej misji. Albo jej nie ukończyć (jak ja) i wciąż wspominać ją z rozrzewnieniem. Jednak ostatecznie trzonem wielu nowszych gier, jak choćby Assassin’s Creed: Valhalla czy Horizon Zero Dawn, jest również bardzo rozległy świat, który ma nam zaoferować o wiele więcej niż tylko liniową fabułę.
Więc jak to jest, że kiedyś to mnie cieszyło, a teraz największą frajdę mam z liniowych przygodówek typu Star Wars Jedi: Fallen Order (które zresztą też recenzowałam) i (co ważniejsze!) chodzenia do koleżanki na wspaniałe Uncharted?
A może to my, graczki i gracze, się zmieniliśmy? Jesteśmy już na tyle nasyceni, że myśl o kolejnej grze, której przejście zajmie nam całe tygodnie, a może miesiące, wywołuje tylko zniecierpliwienie? Pewnie częściowo tak. Przede wszystkim typowy millenials (mówię tu o moim pokoleniu, na swoim przykładzie) pewnie nie ma już tyle czasu, żeby co miesiąc (albo częściej) kończyć grę, która wymaga stu godzin. Zarwanie nocki odpada, bo następnego dnia czeka nas praca, nie wykład na uczelni. Praca umysłowa lub fizyczna, drenująca zasoby, które moglibyśmy wykorzystać do zgłębiania ulubionych tytułów. Nie mówiąc już o tym, że w pewnym wieku człowiek przestawia się z „zarwijmy nockę” na „wolę pospać”. Ale dość o rozterkach millenialsów! Zastanówmy się teraz, co lepszego oferują zarówno stare, jak i nowe gry o typowo liniowej strukturze?
Psychologia i przyjaciele
Przede wszystkim każdy chyba lubi przejść coś od początku do końca. Nie dość, że poznajemy wtedy jakąś zamkniętą historię, to pobudzamy ośrodek nagrody, dzięki czemu mamy większą satysfakcję. Zatem naturalnym wyborem osoby niemającej nieograniczonej ilości wolnego czasu (czy też nie czekającej np. od lat na daną produkcję, jak ludzie czekali na Dziki Gon czy Horizon: Forbidden West) jest coś krótszego, co ten ośrodek nagrody pobudzi szybciej.
Kolejna rzecz to przebodźcowanie. Wszyscy go doświadczamy, powiadomienia wibrują nam na telefonach i zegarkach, a migające ekrany są wszechobecne: od wyłączania rano budzika przez komunikację miejską i pracę po wieczorny film lub grę. Wydaje się więc, że naturalnym wyborem rozrywki w takiej sytuacji jest coś mniej skomplikowanego, a bardziej zwartego (mówię tu o przedstawionej historii). Nie dla nas rozległe piaskownice z zadaniem na każdym rogu! Chętnie za to spędzimy kilka wieczorów nad jakąś dobrze poprowadzoną, zamkniętą fabułą.
A wybór jest duży! W ciągu ostatnich kilku lat mamy coraz więcej małych, czasem kilkuosobowych studiów deweloperskich, które dostarczają nam dopracowane produkcje, jak choćby szeroko omawiany w tym roku Stray, który również recenzowałyśmy na portalu. Dużym studiom zaś zdarza się iść na łatwiznę – nie grałam w Assassin’s Creed: Valhalla, ale wiem, że gra jest porównywana do dwóch poprzednich części (również zbliżonych do siebie wzajemnie pod względem mechaniki i grafiki, o czym pisałam wyżej). Mają silnik, mają coś, co działa, zmieniają tylko ubrania – można poczuć zmęczenie.
Kolejna sprawa – spędzanie czasu z przyjaciółmi. Przy okazji pandemii nauczyłam się, że wspólna gra to wspaniały sposób na długie popołudnia i wieczory, które normalnie spędziłoby się na mieście ze znajomymi. Podczas pandemii było to: „Nie możemy wyskoczyć na kawę? Zagrajmy w Fall Guys albo w Don’t Starve Together”. Teraz zaś dylemat jest bardziej pokroju: „Nie chce nam się wyściubiać nosa z domu? Strzelmy sobie parę gierek w Phasmophobię”). Lockdown nas tego nauczył i ta umiejętność już z nami została.

To w końcu dobrze, czy niedobrze?
Żyjemy w społeczeństwie ponowoczesnym, w którym, jak mówił Bauman, to wolność jest źródłem zgryzot. W naszym przypadku to swoboda wyboru, co zrobić z czasem wolnym, i przygniatająca świadomość, że mamy za dużo opcji. Nikt nigdy nie będzie w stanie rzucić okiem na wszystkie produkcje, które pojawiają się na rynku. Czasem zastanawiam się, co jeśli omija mnie przez to moja niedoszła ulubiona gra? Ale tylko przez chwilę. Przychodzi bowiem refleksja, że robię to, co w danym momencie uważam za najlepsze.
Tak chyba ma każdy. Przecież na pewno istnieje duża grupa ludzi, którzy wciąż uwielbiają sandboksy i spędzają setki godzin w kolejnych rozległych światach. Jeśli ktoś potrafi wykrzesać z siebie siłę i motywację na poznanie następnej olbrzymiej gry – świetnie! Nawet trochę zazdroszczę. Chciałabym przeżyć takiego Wiedźmina jeszcze raz. Może kiedyś nawet to zrobię? Przecież nic nie jest na zawsze, a gusta się zmieniają.
I tak, obecnie wolę sobie odpalić jakąś miłą platformówkę lub indyka. Wolę zagrać parę partyjek Overcooked 2 ze znajomymi i mieć satysfakcję z przejścia jakiejś trudnej planszy, niż zaczynać kolejną olbrzymią kobyłę, nawet jeśli miałaby być ona nie wiadomo jak interesująca. Czasem chciałabym, żeby dawne czasy wróciły. Czasem jestem przekonana, że pewnie kiedyś wrócą. A czasem moje nowe upodobania zupełnie mi nie przeszkadzają.





