Nikt nie spodziewał się recenzji dodatku Sherlock Holmes: Chapter One – Mycroft’s Pride. A przynajmniej nie tak szybko.
Jeśli śledzicie nasze teksty związane z brytyjskim detektywem, pewnie natrafiliście już na moje wrażenia z poprzedniego DLC, czyli Beyond a Joke. Wprawdzie to tylko jedno zadanie, które ktoś z poczuciem humoru nazwał dodatkiem, i nie zaoferowało zbyt dużo, stało się jednak pretekstem do poruszenia kilku pokrewnych tematów. Niemniej jednak zanim zabrałam się do ogrywania Sherlock Holmes: Chapter One – Mycroft’s Pride i pisania tej recenzji, siedziałam przed komputerem i miałam duszę na ramieniu. Co jeśli dodatek okaże się kolejną wydmuszką?
Jaki to wszystko ma związek z Mycroftem?
Czy się zawiodłam? Właściwie to nie. Nie tylko z tego powodu, że po pierwszym dodatku moje oczekiwania zrzuciłam z piątego piętra (i to tak mocno, żeby jeszcze zaryły porządnie w ziemię). Tym razem mamy bowiem do czynienia z czterema zadaniami. Trzy pierwsze znajdziemy w skrzynce na listy, a ostatnie aktywuje się na stole w górnym saloniku rezydencji.
Nie spodziewajcie się jednak ckliwych braterskich pojednań. Mycroft się nawet do Was nie pofatyguje. Swoim władczym tonem rozkaże tylko zrobić parę rzeczy. Nie obędzie się przy tym bez uszczypliwości. Tak czy siak, DLC pozostawia znowu duży niedosyt, tym razem pod względem fabularnym. Bo właściwie gdzie jest ta tytułowa duma? Wszak brat nie krępuje się prosić Sherlocka o pomoc.
Trzy pierwsze zadania (zaraz je zresztą opiszę dokładniej) są w porządku, ale mogły być dosłownie podniesione z ulicy. Tu jakieś zniknięcie, tam sprawa szpiegowska – nie widzę w questach z DLC nic, co by je wyróżniało spośród tych, które można znaleźć na mapie. Ba, żaden z nich pod względem fabularnym nie dorównuje mojej ulubionej Teorii strun z zaginionymi skrzypcami.
Dopiero ostatnie polecenie brata ma w sobie coś osobistego. I dla mnie była to jednocześnie zaleta i wada. Bo zaplanowano je w ciekawy sposób i można było łatwo zauważyć, że ktoś się do niego przyłożył. Pomysłem i mechaniką odstawało od pozostałych tak mocno, że w pewnym momencie zaczęłam szukać dokładnego opisu Sherlock Holmes: Chapter One – Mycroft’s Pride, żeby się nie okazało, iż się pomyliłam i moja recenzja opisuje zadania poboczne zamiast DLC. Z kolei spójność fabularna w tym zadaniu stanowczo leży i majta nogami, ale o tym za chwilę.
Gdy patrzę tak, to fabuła jest, a gdy patrzę tak, to jej nie ma
Jak wspominałam, Sherlock Holmes: Chapter One – Mycroft’s Pride zawiera cztery questy, każdy z nich zaś dostarcza zróżnicowanych wrażeń. Żeby móc rozpocząć grę, trzeba mieć ukończone drugie zadanie główne (czyli Pozłacaną klatkę) oraz zadanie poboczne od Mycrofta (Miłość, śmierć i Cordona).
To drugie da nam miły człowiek w meloniku, który w pewnym momencie pojawi się w naszym ogrodzie. Jednak polecam za pierwszym razem mu odmówić – jest za to osiągnięcie. Poza tym nie należy dawać sobą pomiatać! Dodatek przeszłam w niecałe 4 godziny (wliczając w to robienie herbaty i kanapek). Przyjrzyjmy się zatem każdemu zadaniu, a uwierzcie mi, to nie potrwa długo.
Szorstki informator
Pierwszego questa możemy znaleźć w skrzynce na listy naszej posiadłości. To krótka informacja od tajemniczego nieznajomego, wedle którego ktoś w pobliżu pewnego kościoła potrzebuje naszej pomocy. Aby dowiedzieć się, gdzie iść, musimy się oczywiście odpowiednio ubrać i zapytać właściwej osoby. Podobnie się sprawa ma pod rzeczonym kościołem – tubylcy nie są skłonni do udzielania informacji osobie odzianej w bogaty strój, bo to jest dla nich po prostu oprawca.
Przebierając się po każdej rozmowie i wyciągając informacje z najróżniejszych grup społecznych, jesteśmy w stanie stosunkowo szybko dociec, kto porwał córkę sprzedawcy dywanów i gdzie ją ukrył. Jeśli się postaramy, znajdziemy też Specjalny Szpiegowski Szyfr, dzięki któremu zadowolimy Mycrofta jeszcze bardziej. Zadanie było dość obiecujące, tym bardziej, że udało mi się dzięki niemu doszlifować umiejętność przebierania się, która w tej produkcji jest dość ważna.
Szczur na pokładzie
Przy drugim zadaniu nasz informator poprowadzi nas do zatoki, przy której znajdziemy tajemniczego wędkarza. Przekaże nam on informację, że musimy znaleźć niebezpiecznego szpiega, zanim odpłynie pewien statek. Ale nie możemy w żaden sposób go zdemaskować – trzeba mu zrobić tylko zdjęcie i podrzucić je wspomnianemu „rybakowi”.
Na początku bardzo zdenerwowałam się tym questem, bo byłam przekonana, że pierwsze zdjęcie, które zrobiłam, było tym właściwym. Jednak gdy poszwendałam się trochę po wybrzeżu, okazało się, że kręci się tam parę typków pasujących do opisu. Wybrałam źle i przez to życie straciło wielu ludzi, ale wcale nie dlatego uważam, że to 10-minutowe zadanie jest najgorsze z całego DLC. Po prostu skończyło się ono, zanim się zdążyło na dobre zacząć. Tak bardzo szczątkowa fabuła to aż wstyd, nawet w zwykłym dodatku.
Zaginiona dziewczyna
Mimo zachwytów nad ostatnim zleceniem Mycrofta, to trzecie jest zdecydowanie moim ulubionym. Przedstawia ono dość nieoczywistą historię, co bardzo sobie w tej grze cenię (tym bardziej, że z niuansowaniem produkcja ma trochę problemów, o których pisałam w recenzji podstawki Sherlock Holmes: Chapter One). Mamy urzędniczkę, która zniknęła, i musimy ją odnaleźć. Ale historia jest tak poprowadzona, że w pewnym momencie naprawdę nie jesteśmy pewni, kto w tej opowieści jest ofiarą.
Pod koniec tego questa podejmujemy też najtrudniejszy wybór w całym DLC. Jeden z tych, po których właściwie nie da się nie mieć kaca moralnego. I tak źle, i tak niedobrze. Albo mniejsze zło, jak powiedziałby pewien wiedźmin.
Grosz do grosza…
Ostatnie zadanie, jak już wspominałam, zupełnie nie pasuje do reszty. Przede wszystkim musimy się go trochę naszukać, bo nagle skrzynka na listy pustoszeje. Trzeba wyjść do górnego saloniku w rezydencji i podejść do stołu z kolekcją numizmatyczną. Tam okazuje się, że jest ona niekompletna, bo Mycroft kilka lat temu zorganizował Sherlockowi grę terenową. Tak, poukrywał w mieście swoje monety, czyli właściwie bezcenne przedmioty kolekcjonerskie! Beztroska starszego Holmesa nie zna granic… Zaraz, co?! Przecież to on jest tym odpowiedzialnym bratem, pracuje dla rządu i uważa się za wcielenie kompetencji.

Co więcej, zrobił to, gdy Sherlock był jeszcze małym chłopcem i obaj mieszkali na Cordonie. I lata później wszystkie wskazówki dziwnym trafem są na swoim miejscu! Lub (też dziwnym trafem) zostały ukradzione, ale tylko minutę przed przyjściem Sherlocka, żeby był on w stanie wyśledzić winowajcę.
Wspomniałam wcześniej, że pod względem mechaniki to zadanie przewyższa pozostałe. Dlaczego? Wyobraźcie sobie, że dostajecie mapę z oznaczonymi dziesięcioma miejscami. W każdym z tych punktów znajdujecie (doskonale zachowaną, przypominam!) wskazówkę, nad którą musicie trochę pogłówkować. Treasure hunt jak się patrzy! Do tego, po każdym znalezisku Sherlock wygłasza dwuzdaniowy wykład na temat tej konkretnej monety i przypomina sobie, jak jego rodzina weszła w jej posiadanie. I po tylu latach udaje się znaleźć wszystkie! Czy to nie wspaniałe zrządzenie losu?

A jednak gram dalej, czyli Sherlock Holmes: Chapter One – Mycroft’s Pride – ostateczne wrażenia
No dobrze, ponarzekałam sobie. Lecz prawda jest taka, że robię to, bo moje oczekiwania w stosunku do tej gry wciąż są wysokie (niezależnie od tego, jak bardzo próbuję je obniżyć czy zrzucać z wysokości). Dodatkowo dostałam piękne stroje – Sherlocka mogę przebrać w pyszny garnitur lub (hehe) służbowy strój brata, a Jona przyodziać w ubranie urzędnika.
Oczywiście, że będę grać dalej – wciąż nie zrobiłam jeszcze wszystkich zadań pobocznych. Czekam na kolejne perełki w stylu mojej ulubionej Teorii strun i mam nadzieję, że deweloperzy z Frogwares w końcu wypuszczą jakiś dodatek, na który się nie będę wściekać. Marzę o kolejnych kilkudziesięciu obszernych zadaniach, tak żeby nigdy z Cordony nie wyjeżdżać!
Recenzja Sherlock Holmes: Chapter One – Mycroft’s Pride powstała dzięki uprzejmości platformy GOG.








