Popkulturowy list miłosny i świetna kooperacja, która zachwyci każdy typ gracza? Opowiem Wam o tym w tej recenzji Split Fiction.
Trzeba to przyznać – Hazelight Studios wie, jak robić gry kooperacyjne. Każda ich kolejna produkcja jest lepsza od poprzedniej i pokazuje, jak twórcy rozwijają swoje dzieła. Split Fiction jest tak świetne (ale się cieszę, że pisałam Wam tę recenzję), że nie umiem sobie wyobrazić, jakie co-opowe doświadczenia czekają nas od nich w przyszłości. Tak kreatywnej i pięknej gry bawiącej się formą i gatunkami jeszcze nie było.
Właź do maszyny, Zoe, bo inaczej Mio będzie musiała
Bohaterkami produkcji są Mio i Zoe – dwie pisarki-amatorki, które bardzo by chciały, żeby ktoś w końcu wydał ich książki. Bujają się obie od wydawnictwa do wydawnictwa tylko po to, by ostatecznie dostać odmowę. Pewnego dnia „przemiła” korporacja o pretensjonalnej nazwie Ryder (od nazwiska jej szefa) proponuje im spełnienie marzeń i nawiązanie współpracy. Muszą jedynie wejść do specjalnej maszyny pana Rydera i dać sobie „pobrać” pomysły.
Mio uważa, że to trochę dziwny pomysł i próbuje uciec, ale korporacja się nie zgadza. Po krótkiej szarpaninie pisarka wpada do takiego bąbla, w którym siedzi Zoe i z której już ściągają fanfiki na twardy dysk. Ich jaźnie zaczynają się mieszać, w związku z czym razem z jakiegoś powodu przeżywają stworzone przez siebie przygody.

Ogień i woda
Przygody, które przyjdzie nam przeżywać, są w klimacie fantasy lub science fiction. A co nas najlepiej będzie napędzać do wspólnej zabawy? Oczywiście konflikt. Dziewczyny się bardzo nie lubią od samego początku. Całkowicie różnią się charakterem i non stop nie pozwalają o tym zapomnieć. Mio jest raczej zamknięta w sobie, ponura i uwielbia przemoc, którą chętnie zawiera w swoich opowiadaniach science fiction. Zoe – wręcz przeciwnie, jest radosna, zagaduje innych bez powodu i tworzy urocze fantasy, które zawsze ma dobre zakończenie.
Dużo się kłócą i wywoływały u mnie chwilami zażenowanie. Z racji, że przeżywały wspólnie jakąś przygodę wymyśloną przez jedną z nich, druga regularnie musiała przypominać, jak bardzo uważa ten gatunek za niefajny. I strasznie mnie to męczyło. Ale na szczęście jest to historia przyjaźni (i wszystkiego, co szeroko pojęta fantastyka ma do zaoferowania). Dlatego bohaterki w pewnym momencie zakopują topór wojenny, przestają się wyzywać i nawet zwierzają się sobie z różnych problemów, które inspirowały je do pisania. I wtedy już jest okej. Pod koniec nawet tak się z nimi z moim współgrającym partnerem zżyliśmy, że uroniliśmy parę łez.

Cyberninja czy drzewoludź?
Światy przedstawione w Split Fiction są niesamowite. Zarówno te science fiction, jak i fantasy są przepiękne, pełne detali, klimatu i z przyjemnością je przemierzaliśmy. Nawiązują bardzo do utrwalonych w naszych wyobraźniach obrazów, ale robią to z klasą i składają hołd temu, co znane i po prostu dobre.
Z racji, że jest to gra rekreacyjna, której główną osią jest rozwijanie przyjaźni bohaterek, to w tych światach nie uświadczymy skomplikowanych dziejów. Wszystko wygląda ładnie i pozwala na wykorzystanie ciekawych mechanik w rozgrywce, ale cele są proste i płytkie, co zasadniczo nie jest wadą, bo w każdym ze światów jesteśmy krótko. Chwilami narzekałam, że science fiction to powinna być opowieść o problemach ludzi przedstawiona przez pryzmat technologii i przyszłości, a nie wybuchy i strzelanie się. Z drugiej strony najbardziej lubię ten film, gdzie się naparzają świecącymi pałkami, więc co ja tam wiem.
Różne światy pozwalają bohaterkom wcielać się w różne postaci, dzięki czemu zyskują różne umiejętności. Tak więc możemy zostać cyberninja z mieczem lub elektrycznym biczem. Albo zmieniać się we wszelakie leśne kreatury jak goryl, wydra i drzewoludź przypominający Groota ze Strażników Galaktyki (nie wiem, co to był za las). Może wolicie być kosmicznym komandosem? A zębem? Te wszystkie możliwości stoją przed Wami otworem.

Mainstream – to nie dla mnie
Dobra, to jest gra casualowa, dla niektórych to może być wada. A to błąd. Przeżywanie tego wszystkiego, co produkcja ma do zaoferowania, to czysta przyjemność. Jasne, ta gra chwilami sama się przechodzi, ale to dalej satysfakcjonujące. Szczególnie że musimy grać z kimś – możemy to robić naprawdę z kimkolwiek, bo próg wejścia jest niski i gra wybacza błędy drugiego gracza. Weźcie swoją drugą połówkę, przyjaciela czy nawet babcię (ona by się ucieszyła) i spróbujcie razem doświadczyć tej kozackiej przygody.
Mówiłam, że jest sporo nawiązań do popkultury (chociaż mam wrażenie, że nie było nic z Gwiezdnych wojen. No, może zgniatarka śmieci). Znaleźliśmy ognisko z serii Souls, miejsce do skoku wiary z serii Assassin’s Creed, przyzywaliśmy piaskowe stworzenia, używając tych dudniących urządzeń jak w Diunie. Same etapy swoją konstrukcją i sposobem rozgrywki (bo ten się często zmienia), nawiązują do metroidvanii, cRPG-ów, rougelike’ów czy symulatorów jazdy na snowboardzie (a mój partner, fan Tony’ego Hawka, był wówczas zachwycony możliwościami gry).

To nie jest gra rozwodowa
Wielu się śmieje, że It Takes Two (którego recenzję możecie przeczytać na stronie) było grą o rozwodzie i wywołującą rozwody, gdy ktoś po raz kolejny schrzanił swój etap czy minigierkę. W przypadku Split Fiction zdarzyło nam się (mnie) parę razy krzyczeć, ale nie było za tym gniewu (naprawdę). Nowsza produkcja jest bardziej wybaczająca dla obu graczy, dlatego jeśli jeden z nich sobie akurat nie radzi, gra będzie go ciągnąć po mule za rękę, byleby tylko dotrzeć do kolejnego punktu kontrolnego.
Nie ma też minigierek rywalizacyjnych (takich jak w It Takes Two), które moim zdaniem i tak były na dłuższą metę nieciekawe. Zamiast tego dodatkowymi aktywnościami do szukania są „wątki poboczne”, czyli krótsze opowiadania napisane przez jedną albo drugą bohaterkę. W tym wypadku przeżywamy przygody w dziwacznych lokacjach, często inspirowanych popkulturą, ale też takich mocno odklejonych, po których trzeba postać i zastanowić nad tym, co się właśnie stało.

Tam jest wątek poboczny
Jak wspomniałam, zmieniono rodzaj znajdowanych aktywności na coś, co pozwala bardziej odlecieć z fantazją. Czasami dosłownie odlecieć, bo możemy w takim wątku znaleźć np. świnię latającą na swoich tęczowych pierdach. Te etapy to już absolutna czysta zabawa, bez istotniejszej fabuły. Znajdujemy je na uboczach podczas głównej rozgrywki, a gdy pojawią się w zasięgu czyjegoś pola widzenia, to ta bohaterka nas poinformuje, że tu jest wątek poboczny.
Robimy tu rzeczy, których w zasadniczej grze nie robimy. Są to rzeczy zarówno cozy, jak i wymagające logiki czy zręczności. Trafiamy na nocny targ, gdzie możemy testować magiczne przedmioty i szukamy kotków. Innym razem rzucamy do siebie granatem podczas kosmicznego turnieju prowadzonego przez bardzo podejrzanego robota. Wchodzimy po dłoniach gigantów na szczyt góry albo kradniemy kosmiczny pociąg. Albo trafiamy do robota dentysty, który przypomniał mi, że bardzo się boję dentystów. Każda z tych rzeczy jest kozacka. Poza robotem dentystą.

Główny zły to frajer
Muszę na sam koniec ponarzekać. To, że to wszystko się dzieje, jest bardzo głupie. Pan Ryder, przyczyna zamieszania, to najbardziej płaski i zidiociały przestępca, jakiego widziałam. Ciągle krzyczy, że „jego maszyna bardzo ważna”, a on jest taki mądry i nie zważa na cenę, którą musi ponieść jego genialny geniusz. Ma nad sobą mityczny Zarząd, który dzwoni do niego na wideokonferencji i próbuje go ustawiać (czemu oni zawsze mają zarząd na wideokonferencji?). Naprawdę ciężko znaleźć w nim jakąś motywację, bo to straszny kasztan. Może to celowe, że ten wątek w „naszym świecie” jest taki żenujący. Ale dla mnie ta gra niczego by nie straciła, gdyby wywalić cały motyw złej korporacji i tego pajaca. Jeszcze się nazywa Ryder. Ygh.
Muszę też wspomnieć o takiej niefajnej łyżce dziegciu, a mianowicie dostępności. Grałam przez chwilę z przyjacielem, który jest daltonistą i wybrał sobie do grania Mio z różowofioletowym HUD-em. W związku ze swoją ślepotą barw czasami miał problemy, żeby zauważyć, co ma zrobić. Nie da się tego podmienić w ustawieniach i jedynym ratunkiem jest po prostu granie postacią w drugim kolorze, a tak nie powinno być.

Dalej jesteśmy razem. Split Fiction – finalne wrażenia
To jest po prostu bardzo dobra gra, która nie pozwala się nudzić. Może na początku niektórzy mogą się poczuć przebodźcowani, ale hej – grajcie wtedy krótsze sesje. Tak kreatywnej produkcji (i na taką skalę) nie było, chociaż liczę, że będzie następna, być może jeszcze lepsza. Epicka, zróżnicowana i przepiękna – bo jest na czym zawiesić oko. Także zaproście kogoś do pogrania (może jest jakaś fajna osoba, do której wstydzicie się zagadać…) i po prostu spędźcie świetnie czas. Ja na pewno spędziłam.
Kluczyk z grą Split Fiction dostałyśmy od wydawcy. Dziękujemy za zaufanie!