Moja przygoda z polskimi grami trwa w najlepsze i tym razem przyszedł czas na recenzję remake’a Layers of Fear. Produkcja jest łączona z Zaginięciem Ethana Cartera, co skusiło mnie, by wybrać tę pozycję. Ale zdecydowanie nie wiedziałam, w co się pakuję.
Layers of Fear to pierwszoosobowy horror, który ukazał się na PC (m.in. na Steamie) oraz konsolach PS5 i Xbox Series. Jego akcja dzieje się w wiktoriańskim domu pewnego malarza. Pragnie on za wszelką cenę dokończyć dzieło swojego życia. Podczas eksploracji posiadłości odkrywamy tragiczną historię życia rodziny artysty i jego samego, a także odbywamy podróż prosto w otchłań obłędu.
Rodzina, której już nie ma
Historia zaczyna się dość niepozornie. Stoimy w progu cichej, nieco zaniedbanej willi, którą gdzieniegdzie oświetlają lampy naftowe i błyskawice burzy szalejącej na zewnątrz. Widzimy stare, ale wciąż piękne, meble i obrazy. Niektóre nieco niepokojące. Wokół walają się różne przedmioty codziennego użytku, które wyraźnie wskazują na to, że jeszcze niedawno ktoś tu mieszkał. W końcu trafiamy do pracowni malarskiej, gdzie po konfrontacji ze stojącym na środku płótnem, orientujemy się, że bohaterem, w którego się wcielamy, jest malarz, właściciel tego domu. Wrócił tu, aby dokończyć swoje dzieło, ten jeden idealny obraz, dzięki któremu jeszcze wszystko będzie można naprawić, cofnąć to, co się wydarzyło. A wydarzyło się całkiem sporo.
Człowiek, który stracił wszystko
Bohater był obiecującym, utalentowanym artystą. Chwalonym przez krytyków, podziwianym przez odbiorców, a co za tym idzie, również majętnym. Miał piękną i kochającą żonę oraz wymarzoną córeczkę. Jednak wena to kapryśna przyjaciółka, która przychodzi i odchodzi, kiedy chce. Opuściła bohatera, kiedy był u szczytu, a on chcąc ją przywołać za wszelką cenę, wpadł w ramiona pracoholizmu i alkoholu. Lawina wypadków, losowych zdarzeń i złych decyzji w połączeniu z chwiejnym nastrojem i brakiem samokontroli wywołała efekt kuli śnieżnej, której nie dało się zatrzymać. To wszystko doprowadziło artystę na skraj obłędu. Decyduje się on jednak na powrót do domu i skończenie obrazu, w czym upatruje swojego ratunku. To z pozoru łatwe zadanie zamienia się w obłąkańczą walkę bohatera z własnymi demonami i… domem. Bowiem przestrzeń wokół ożywa pod wpływem wspomnień malarza. Balansuje on pomiędzy jawą a snem, a my nie wiemy, co dzieje się naprawdę, a co jest tylko kolejnym omamem.
Krok po kroku
Gameplay w Layers of Fear jest mało skomplikowany. Mamy do czynienia z typowym symulatorem chodzenia. Naszym głównym zadaniem jest zebranie przedmiotów, które są niezbędne do stworzenia dzieła życia naszego bohatera. Kiedy już uda nam się zdobyć konkretną znajdźkę, kierujemy się do pracowni, gdzie domalowujemy kolejną część obrazu i tak aż do finału.
Aby odkryć pełną historię domu i jego mieszkańców, musimy rozwiązać łamigłówki i wejść w interakcje z przedmiotami ukrytymi w domu. Ma to wpływ na to, jak zakończy się nasza historia, gdyż jest to uzależnione od tego, jak skrupulatnie podeszliśmy do eksploracji i interakcji z przedmiotami. Co rusz możemy natknąć się na wycinki z gazet, listy, rysunki, notatki czy fotografie. Rzeczy te są naznaczone wspomnieniami, które możemy odtworzyć, dotykając ich. Warto zajrzeć do każdej szuflady czy szafki, zwłaszcza jeśli lubicie grzebanie w starociach.
Layers of Fear jest grą liniową, a zatem to nie my decydujemy o kolejności naszych działań. I jest to sensowne posunięcie, gdyż w ten sposób łatwiej jest nam zrozumieć, jak postępowało szaleństwo bohatera, a także jakie wydarzenia miały wpływ na jego działanie i stan psychiczny. Nie jesteśmy też wyposażeni w mapę, broń czy nawet w źródło światła. Ale za to nie możemy zginąć, więc nie uświadczymy tutaj napisu game over. Można to jednak potestować, co też zrobiłam. Okazuje się, że krok w złą stronę kończy się pobudką na zimnej podłodze i utratą kilkunastu sekund z gry. Tylko tyle.
Przepraszam, czy tu straszą?
Produkcja stworzona jest w duchu horroru i buduje poczucie niepokoju od samego początku. Straszenie nie polega tu jednak na wyskakiwaniu z ekranu coraz to bardziej potwornych maszkar, a na stopniowym budowaniu klimatu.
Dzieje się tak przez pierwszoosobowe prowadzenie kamery, które ma wpływ na większe zaangażowanie w rozgrywkę. A bohater, w którego się wcielamy, owładnięty szaleństwem i obsesją artysta, jest dość nietuzinkowy. Trudno pozbyć się też wrażenia, że podczas eksploracji domu ktoś nas nieustannie obserwuje. I to chyba w horrorach jest dla mnie najstraszniejsze. Kiedy podejrzewamy, że coś ukrywa się w ciemnościach i podąża za nami, ale nie ujawnia swojej obecności. Nie wiedząc, kim jest obserwator, nie wiemy, jakie są jego intencje i jak się ewentualnie obronić.
Na budowanie klimatu ma wpływ sposób eksploracji pomieszczeń. W pewnym momencie gra zaczyna zaginać rzeczywistość i mieszać nam w głowach. Wydaje się, że wszystkie pokoje są ustawione liniowo, a my przechodzimy z jednego do drugiego. Jeśli jednak zechcemy wrócić, nie trafimy do pomieszczenia, w którym byliśmy. Zdarza się, że drzwi za naszymi plecami znikają i zamiast nich pojawia się ściana. Korytarz, który przemierzaliśmy przed chwilą, nagle zmienia układ. Cały dom zdaje się żyć, pokazując nam coraz to bardziej groteskowo powykręcane obrazy.
Klimat budują także wyraźne artystyczne inspiracje twórców. Portret Doriana Graya wybija się tu najmocniej. Tę książkę możemy znaleźć w bibliotece domu, a w zamkniętej pracowni czeka zakryte płótno, nawiązując bezpośrednio do treści dzieła. Ale historia w Layers of Fear jest jednak zupełnie inna. Gra czerpie też trochę z twórczości Edgara Allana Poego, trochę z Lśnienia reżyserii Stanleya Kubricka, a jeszcze trochę z gry P.T. od Hideo Kojimy.
Straszaki? Obecne!
Mówiąc o straszeniu w Layers of Fear, trzeba też wspomnieć o jump scare’ach. To ten sposób wywołania lęku, którego nie lubię, bo zawsze wyprowadza mnie z równowagi i wybija z rytmu. Tutaj jednak od pewnego momentu wiedziałam, kiedy przyjdzie czas na kolejny. Dla mnie to plus, bo nie podskakiwałam co chwilę na kanapie.
Wszystko to doprawione jest odpowiednimi dźwiękami. Wędrując ciemnymi korytarzami, słyszymy pękające szkło, burzę szalejącą na zewnątrz, skrzypiącą podłogę, a nawet płacz dziecka czy biegające szczury. Ścieżka dźwiękowa skomponowana przez Arkadiusza Relikowskiego jest delikatna i dopełniona kobiecym śpiewem, a jednocześnie bardzo mroczna, więc idealnie wpisuje się w atmosferę grozy.
Cebula ma warstwy, ogry mają warstwy. Czy strach też ma warstwy?
Layers of Fear urzekło mnie przede wszystkim historią, którą opowiada i klimatem, jaki tworzy. Odkrywanie tragicznego losu rodziny głównego bohatera wśród sterty starych płócien i w ciepłym świetle lamp naftowych, było dobrym pomysłem. Użycie motywu sztuki, szaleńczej pogoni za ideałem, zatracenie się w tworzeniu, bardzo mi się podobało. Gra potrafi też przestraszyć, pomieszać w głowie i zaserwować całą gamę psychodelicznych scen z lalkami, manekinami, rysunkami czy ścianami spływającymi czarną mazią. Ale ta podróż jest dość krótka, zajmuje kilka godzin i da się ją przejść przy jednym podejściu.
Gra jednak nie przypadnie do gustu tym, którzy lubią pogłówkować. Nie uświadczymy tu również akcji ani nie mamy większego wpływu na fabułę.
Layers of Fear wydaje się interaktywnym filmem, w którym główną rolę gra bezbronny bohater, który odkrywając kolejne warstwy swojego dzieła, odsłania również kolejne warstwy swojego strachu. Mierzy się ze swoimi demonami, przemierzając kolejne pomieszczenia swojego domu. Ale czy to wszystko nie dzieje się przypadkiem tylko w jego głowie? Według mnie warto zagrać samemu, by odpowiedzieć sobie na to pytanie, gdyż produkcja Bloober Team zdecydowanie zasługuje na uwagę.
Redaktorka: Margo