Wiele dużych gier ma na koncie wyścigowe spin offy. Z tej recenzji Chocobo GP dowiecie się, czy ta konwencja sprawdzi się w świecie Final Fantasy.
Nie jestem fanką ścigałek, w których nie mogę sprawić, by tornado porwało przeciwnika. Od czasów PlayStation i Rumble Nascar, Crash Team Racing czy Magical Racing Tour chętnie sięgam po produkcje o podobnej specyfice. W recenzji Chocobo GP opowiem Wam, czy tytułowy bohater ma szanse na torze wyścigowym, czy lepiej będzie wrócić do poszukiwania skarbów. Jeśli wolicie wersję wideo tego tekstu, zapraszamy do obejrzenia jej na naszym kanale na YouTube:
Kweh!
W roku 1999 roku na Szaraku pojawiło się Chocobo Racing. Niestety, produkcja ta, choć została wydana także na naszym kontynencie, nie zyskała zbyt dużej popularności. Jednakże jeśli można zarobić na remasterach, da się również na wszelkiej maści edycjach rocznicowych. Taka właśnie jest geneza Chocobo GP, które zostało wydane w 2022 roku, w 35. rocznicę powstania serii Final Fantasy. Oficjalnie uznawane jest za sequel wspomnianej nieco wyżej ścigałki.
Omawiana produkcja ukazała się na Switcha. Konstrukcja rozgrywki wydaje się wręcz skrojona pod tę maszynkę. Ot, kilka doskonale znanych mechanik, czyli przyspieszenie, opcja driftowania oraz wypuszczenie jakiegoś zdobytego wcześniej ulepszenia. Jak sami widzicie, twórcy nie wymyślają koła na nowo, dlatego czas omówić, co takiego ta gra może oferować.
Kupo!
Po odpaleniu produkcji możemy poznać podstawowe tryby rozgrywki. Mamy do wyboru fabularną kampanię, czasówki, własne turnieje czy tryb multiplayer. Oczywiście, zgodnie z tytułem, możemy rozegrać również Grand Prix, także w wersji online. Jako dodatek otrzymujemy opcje związane z konfiguracją oraz niewielki sklepik.
Najpierw omówię kampanię, gdyż to właśnie ten tryb najbardziej mnie zajmował. Historia przeprowadza nas przez wariację na temat poszczególnych części Final Fantasy. Teoretycznie Chocobo poszukuje skarbu, ale zaraz po tym następuje komedia pomyłek, co prowadzi do ścigania się. Krótka scenka pojawia się przed każdym wyścigiem, jak również po pokonaniu trasy. Dialogi są raczej utrzymane w tonacji humorystycznej, nie są to jednak żarty wysokich lotów. Chocobo powtarza słynne „kweh”, zaś jego nauczycielem życia jest moogle – absolutnie najsłodsza postać serii, nie zapraszam do dyskusji. Fabuła jest tak pretekstowa, że oszczędzę Wam szczegółów.
Już za cztery lata Chocobo będzie mistrzem świata
Skoro jest to recenzja Chocobo GP, pewnie uważacie, że największym mięskiem jest tu właśnie Grand Prix. Choć sama preferowałam opowieść, gdyż jestem fanką gier single player, muszę przyznać, że rzeczywiście w tytułowym trybie można było poczuć się jak rajdowiec. Turniej robi wrażenie swoim rozmiarem i dzieli się na kilka faz. Trzeba jednak mieć sporo cierpliwości, bo matchmaking potrafi podnieść ciśnienie. Kiedy jednak gracze się zbiorą, jest bardzo emocjonująco.
W pucharze bierze udział 64 zawodników. W czasie jednego wyścigu w szranki staje 8 kierowców. Najlepsi czterej przechodzą do kolejnej fazy, by zmierzyć się w wielkim finale. Nawet jeśli nie załapiemy się do czołówki, zbieramy punkty do światowego rankingu. Lider wydaje się niemożliwy do dogonienia, ale warto próbować choćby rzucić mu wyzwanie.
It’s a kind of magic
W wielu grach wyścigowych czerpiących z fantastycznych motywów clou rozgrywki to dopałki. Przyspieszenie czy bomby stanowią chleb powszedni kierowców omawianej produkcji. W odróżnieniu jednak od sporej części starszych gier, posiadamy aż trzy sloty na znajdowane na trasie dobra. Na power upy trafimy w jajkach rozsianych po drodze.
Znane powiedzenie głosi, że od przybytku głowa nie boli. Mam jednak wrażenie, że w Chocobo GP wspomagaczy było za dużo. O ile przyjemnie się patrzyło, gdy ciskaliśmy we wroga lodem tuż przed metą, tak już oglądanie ikonki ostrzeżenia, że i nad nami wisi widmo zagłady, było po prostu irytujące. Wydaje mi się, że można było nieco ograniczyć znajdźki lub zachować maksymalnie dwa sloty.
Co nam zatem oferują twórcy? Standardowo power upy można podzielić na trzy główne grupy: ofensywne, związane z szybkością i ochronne. Faktycznie, sporo w tym kreatywności. O ile turbo wydaje się takie samo bez względu na jego rodzaj, a protekcję zapewnia kolorowa kula, tak już w ataku można poszaleć. Pewnym wyróżnikiem jest indywidualna moc naszego kierowcy. Każdy z nich posiada niepowtarzalną zdolność, którą uruchomimy przyciskiem Y, kiedy pojawi się odpowiedni sygnał. Daje nam to chwilową przewagę nad resztą stawki.
Zjedz ziemniaczki, zostaw mięsko
Jak mogliście przeczytać, moje wrażenia są głównie pozytywne. Gra ma wiele trybów rozgrywki, sklepik, fajnych bohaterów i dopałki. Jest to jednak przede wszystkim gra wyścigowa, więc pod tym kątem muszę ją ocenić. A prawda jest taka, że sama jazda to element, który sprawia zdecydowanie najmniej przyjemności. Można odnieść wrażenie, że na torach Alexandrii ktoś postawił tabliczkę z ograniczeniem prędkości 30 km/h. Kiedy wybierałam kierowców, którzy w statystykach nie mieli prędkości na maksa, bez dopałek miałam wrażenie, że nie wciskam gazu.
Choć obok masy zagrożeń to jedyna wada, jest zbyt znacząca, by można było przejść obok niej obojętnie. Do tego dochodzi fakt, że jedyną słuszną opcją wydaje się zatem sięganie po mistrzów szybkości. Wszystko będzie super, póki nie spróbujecie wejść w zakręt. Nawet przy driftowaniu ciężko Wam będzie nie wypaść z trasy. Czasem uderzycie w bandę, innym razem spadniecie w przepaść. Obie te sytuacje pozbawiają nas cennych sekund, które mogą zdecydować o końcowej lokacie.
Jest na co popatrzeć, jest czego posłuchać
Nie tylko tytułowy Chocobo i moogle to słodziaki. Ta produkcja ma nieco mobilkowy klimat w dobrym tego słowa znaczeniu. Bohaterowie znani z różnych odsłon serii są nieco bajeczni, ale nie zostali przerysowani. Fajnie też, że próbowano wizualnie dostosowywać wozy do kierowców. Inaczej wyglądał beztroski Chocobo śmigający na wrotkach, a inaczej Steiner w zupełnie poważnie prezentującym się samochodzie.
Pozostaje jeszcze kwestia muzyki. Gdybym nie grała w żadną z części Finala, pewnie nie zwróciłabym na nią uwagi. Ot, radosne, energiczne, nieco popierdółkowate kawałki zalatujące k-popem. Jednakże, im dłużej grałam, tym bardziej nie mogłam wyjść z podziwu. Większość to nowe aranżacje doskonale znanych kompozycji mistrza Uematsu. Do moich faworytów z pewnością należą remiksy Balamb Garden czy Vamo’alla Flamenco. Zresztą o tym, jaki to ważny aspekt w produkcjach, przeczytacie w tekście na naszej stronie.
Dzień dobry, poproszę kilogram sera
Wspomniałam już wcześniej w recenzji Chocobo GP, że w produkcji możemy także wyruszyć na zakupy. Aby zapełnić koszyki, musimy dysponować konkretną walutą – złotem albo biletami. Pieniądze zdobywamy za czołowe miejsca w wyścigach. Na planszach, oprócz jaj z power upami, znajdziemy również symbole skrzydeł. Jeśli zbierzemy ich dziesięć, na nasze konto trafią dodatkowe bilety. Możemy za nie kupić nowe grywalne postaci, samochody i elementy customizacji, m.in. śmieszne czapeczki. Co ciekawe, za złoto i bilety kupimy zupełnie inne rzeczy.
Chocobo, pal wroty! Chocobo GP – finalne wrażenia z gry
Mam ogromny zgryz przed wystawieniem ostatecznej oceny. Kiedy jednak zdejmę okulary z napisem „I love Final Fantasy”, obraz zmienia mi się jak pierwszym rodzicom, gdy sięgnęli po owoc z zakazanego drzewa. To gra wyścigowa i jako taka nie dowozi. Owszem, twórcy lukrują ją jak mogą, dając wiele trybów, znajdziek i po prostu wszystkiego, co kojarzy nam się z samą serią. Jeżeli tak jak ja kochacie te jRPG-ową, będziecie czerpać z gry przyjemność. Jeśli jednak liczy się dla Was to, co najistotniejsze w gatunku gier wyścigowych, zostaniecie mocno rozczarowani.