Najpopularniejszy jamraj na świecie. Crash Bandicoot N’Sane Trilogy – recenzja gry

Okładka trylogii oddaje ducha gier.

Jeżeli zawiedzeni kierunkiem, w jakim do tej pory szły przygody Crasha, tęsknicie za tym, co było, koniecznie zaopatrzcie się w tę grę od razu po przeczytaniu recenzji.

Jaki jest przepis na dobry remaster? Należy zmieszać ze sobą ulepszoną grafikę, szczyptę nostalgii, zgraną markę i dodać coś ekstra, co nie wpłynie negatywnie na resztę mikstury. Jeżeli będziecie czujni i uda Wam się trzymać przepisu, otrzymacie wysokojakościowy produkt, jakim z pewnością jest Crash Bandicoot N’Sane Trilogy.

Rosiczka to jedna z wielu postaci w grze, która czyha na życie Crasha

Zagraj ze mną jeszcze raz

Nintendo ma swojego Mario, Sega jeża Sonica, za to jedną z maskotek Sony został jamraj, Crash Bandicoot. Na pierwsze PlayStation wyszło łącznie pięć gier dedykowanych bohaterowi. O ile wyścigi czy zestaw mini gier można uznać za spin-offy, tak trzy klasyczne części pozwalały nam wcielić się w zwierzaka, mylnie uważanego za liska, i pokonać głównego antagonistę, Neo Corteksa (w części trzeciej, Warped, miano głównego czarnego bohatera przejmuje maska Uka Uka). Choć brzmi to prosto, łatwo i przyjemnie, zaręczam Wam, że pierwsze dwie części są najzwyczajniej w świecie trudne i wymagają ogromnej zręczności. Pozostają jednak na tyle satysfakcjonujące, że będziecie z nimi tak długo, aż uda Wam się je przejść.

W roku 2017 światło dzienne ujrzała trylogia odnowionych przygód fabularnych Crasha. Jako że i Sony maczało w tym palce, gra zaliczyła debiut właśnie na ich maszynce, a dopiero rok później ukazało się na pececie, Switchu i Xboksie. Sam gameplay pozostał bez zmian. Jedynie brak wstecznej kompatybilności, ładniejsza grafika oraz niewielka dodatkowa zawartość stanowią uzasadnienie do wydania produktu na nowo. Należy jednak oddać, że dzieło Naughty Dog to nie jakiś średniak, ale pierwsza liga wśród gier wydanych na Szaraka. Choć za remaster odpowiadał już kto inny, a mianowicie Vicarious Vision, to nadal gorący produkt. Tym bardziej, że nie wszystkie nowinki satysfakcjonują graczy (możecie przeczytać krótką zapowiedź średnio przyjętego przez graczy Crash Team Rumble). Kupią go osoby kochające oryginał, ale i młodsi gracze szybko się wdrożą, gdyż mechaniki, rozwiązania i mnóstwo humoru potrafią zachęcić odbiorcę, bez względu na jego wiek.

Zacznijmy od nowa

Choć we wszystkich częściach zasadniczo chodzi o to samo, warto zastanowić się, co tak naprawdę przyciągnęło graczy przed ekrany kineskopowych i plazmowych telewizorów. Crash posiada dwa podstawowe ataki. Może pokonywać wrogów kręciołką lub naskoczyć im na głowę. Dla niektórych zadedykowany jest wyłącznie jeden, podobnie jak w serii Spyro. Każda kolejna część nieco zwiększała umiejętności bohatera, trochę na wzór serii MegaMan, zwłaszcza części znanych z NES-a. Jamraj nauczył się ślizgać, podskakiwać wyżej oraz atakować z góry skrzynie, które wcześniej byłyby poza jego zasięgiem.

Jedynka była liniowa, za to kolejne części pozwalały wybierać kolejność przechodzenia poszczególnych etapów, nim dochodziło do starcia z bossem. Szefowie byli po przeciwnej stronie barykady, jednak dzięki ich przerysowaniu nie dało się ich nie lubić. Moim faworytem był Aztek, Papu Papu. Gdy się pochylał i stawał podatny na ataki, mogliśmy podziwiać jego wdzięki spod spadającej spódnicy z liści. Taki amerykański hydraulik. Swój urok miał również Riper Roo. Charakterystyczny śmiech i kaftan bezpieczeństwa stanowiły jego wizytówkę. Poważniejsze walki wymagały obrania odpowiedniej taktyki oraz zręczności, ale zawsze były uczciwe – nie zdarzało się, by przeciwnik zachował się w jakiś niestandardowy sposób. Wszystko było bardzo czytelne, gdyż w interfejsie dało się zobaczyć poziom HP naszego rywala. U nas standardowo był to jeden strzał, chyba że wspierał nas niezastąpiony Aku Aku.

Remaster dodał grafice sporo głębi.

Ze śmiercią mu do twarzy

Czerpanie przyjemności z gry to świetna sprawa, jednak celem liniowych pozycji jest ich przejście, zamknięcie historii przedstawionej nam przez twórców. Choć uważam fabułę Crasha za pretekstową, dzielnie zapobiegłam imperialistycznym planom Neo Corteksa. Nie było łatwo, więc często po drodze ginęłam. Wyjątkowo jednak twórcy zadbali o to, by ostatnia droga jamraja wzbudzała na naszej twarzy uśmiech. Nie wynika to z niechęci do protagonisty, a z pomysłowości Naughty Dog. Nasz bohater może zostać zamieniony w żabę, zbierać z ziemi pocięte spodnie, spuchnąć po użądleniu czy zostać popieszczony prądem. Wszystkim tym zdarzeniom towarzyszy zabawna scenka. Co więcej, kilka rodzajów śmierci jest premiowane trofeum. Jasne, że celem jest wygrywanie, natomiast takie podejście do sprawy osładza porażkę.

Przy okazji zachęty do obserwacji oryginalnych zgonów, należy wspomnieć o pewnej wadzie w stosunku do znanej z PSX-a trylogii. O ile sterowanie wydaje się być podobne, nieco inaczej przebiega celowanie skoków. Trudno ocenić, czy to problem detekcji kolizji, czy jakiś inny, ale wielokrotnie dałabym sobie rękę uciąć, że doskoczę w jakieś miejsce, tymczasem słyszałam jedynie krzyk jamraja spadającego w przepaść. Problem pojawiał się w przypadku używania gałki analogowej oraz krzyżaka na padzie od PlayStation 4, ale także korzystając z wersji na Windowsa oraz klawiatury, radośnie zlatywałam w otchłań. Na niektórych poziomach precyzja jest wręcz nieodzowna. Najgorzej jednak prezentuje się w sytuacjach, gdy na kimś jedziemy lub czymś sterujemy. Uwielbiałam etapy z Coco śmigającą po Chińskim Murze, bez problemu łapałam wszystkie skrzynie, zaś w Crash Bandicoot N’Sane Trilogy, gdy w końcu udało mi się dojechać do końca po wielu perturbacjach, po prostu przeszłam do kolejnego levelu, nie oglądając się za siebie. Podobny problem miałam podczas wyścigów na motorze. Kiedyś zawsze pierwsza, oglądałam dym, którym kurzył zwycięzca. Cytując klasyka, powinno wyjść inaczej.  

Towarzyszu, do broni!

W walce ze złem i występkiem nie pozostajemy sami. W niektórych skrzynkach trafimy na wspomnianą nieco wcześniej maskę Aku Aku. Stanowi ona dla nas coś na wzór pancerza, gdyż uderzenie Crasha początkowo trafia właśnie w nią. Można ją także ulepszyć. Gdy drugi raz wskoczymy w maskę, mamy dwa przyjęte ciosy w zapasie, zaś zdobycie trzeciej daje ten sam efekt, co zdobycie złotej gwiazdki w Mario – chwilową nieśmiertelność i możliwość niszczenia wszystkiego, co wejdzie nam w drogę (lub my jemu). Jak nietrudno się domyślić, także w przypadku Aku Aku twórcy popisali się humorem, ponieważ maską wspomagającą Corteksa, w odróżnieniu od naszego dobrego bohatera, jest zły Uka Uka. Trzeba być czujnym, bo łatwo się pomylić.

W remasterze możemy również skorzystać z pomocy Coco, siostry jamraja. Dziewczyna pojawia się głównie w sekcjach jeździeckich z tygryskiem Pura, ale N’Sane Trilogy pozwala także na skorzystanie z jej usług na poziomach, które w oryginale dedykowane były Crashowi. Po prawdzie jest to bardziej ciekawostka, gdyż samo sterowanie nie sprawia, że czujemy jakąś różnicę. Właściwie robimy jedno i to samo. Cieszę się jednak, że każdy bohater trylogii został we właściwy sposób doceniony. Może z wyjątkiem misia Polara – w drugiej części, jeśli naskoczymy mu na głowę odpowiednią ilość razy, otrzymamy dodatkowe życia. A podobno to Grand Theft Auto, Doom i Manhunt zachęcają do przemocy…

Levele rozgrywane na zwierzakach są ciekawe, ale sterowanie nastręcza sporo trudności.

Bonusowe sekcje i inne bajery

Żyjemy w czasach, gdy papierowe poradniki odeszły do lamusa, a przejścia gier prezentują nam setki youtuberów. Wystarczy kilka kliknięć i przygody Crasha nie będą mieć przed nami żadnych tajemnic. Polecam jednak, by pierwsze podejście zaliczyć bez wspomagaczy. Tym bardziej, że w niektórych miejscach, jeżeli dobrze się przyjrzymy, dostaniemy delikatne podpowiedzi od twórców. Satysfakcja z odkrywania różnych dóbr wynagrodzi nam nadprogramową liczbę zgonów. Ukryte klejnoty, zupełnie inne sekcje, niewidoczne na pierwszy rzut oka skrzynki – ekipa z Naughty Dog naprawdę się postarała, by fani wyzwań mieli motywację do kończenia gry na 105%, gdyż jest to maksimum, które można tu wykręcić.

Osiągnięcie maksimum w remasterze zostało nieco ułatwione względem oryginału. W produkcji znanej z pierwszego PlayStation należało zniszczyć wszystkie skrzynki na danej planszy bez utraty życia. Jedynie to umożliwiło zdobycie klejnotu. Obecnie wystarczy spełnić tylko ten pierwszy warunek, co wcale nie jest proste. Jak już wyżej padło, wiele skrzyń ciężko zlokalizować bez poradnika. Uważam jednak, że wszystkie te zabiegi twórców wpływają pozytywnie na i tak dużą regrywalność tytułu. Tym bardziej, że do zdobycia maksa trzeba także umieć narzucić sobie tempo. Miejscami wiąże się to z nauczeniem się leveli na pamięć. Przechodząc poziom w określonym czasie otrzymujemy relikty, wpływające na procenty naszego przejścia gry.

W to mi graj!

Warto jeszcze trochę miejsca poświęcić sferze audiowizualnej. Choć uwielbiam muzykę w grach, akurat ta z Crasha nigdy nie wychodziła u mnie poza konsolę. Nie wyobrażam sobie, bym miała sięgnąć po ten soundtrack i w tym czasie coś robić w domu. Nie oznacza to jednak, że utwory są złe. Wręcz przeciwnie, świetnie komponują się z uniwersum. Z pewnością na dłużej zostaną z Wami kawałki z leveli, w których jamraj pomyka na świni, przemierza dżunglę czy trafia do fabryki. Nie brak opinii, że w remasterze poprawiono udźwiękowienie, jednak ja nie zwróciłam na to uwagi. Jeśli zatem zaszła jakaś zmiana, z pewnością jedynie kosmetyczna.

Więcej różnic da się dostrzec w grafice. Nigdy nie uważałam jej za pierwszorzędną przy ocenie gry – no, może poza pierwszym nastoletnim zachwytem nad możliwościami peceta. Faktycznie kolory są pełniejsze, nieco więcej da się zauważyć w tle. Warto podkreślić, że doszło do ewolucji, a nie rewolucji, co jako giereczkowa konserwa ogromnie cenię. Poprawiono, co się dało, ale nie zniszczono pierwotnego klimatu. Najpiękniejsza wydaje mi się część trzecia. Ucieczka przed dinozaurem ma jeszcze większy klimat, zaś Chiński Mur, doskonale znany z oryginału, przechodziłam tak, jakbym grała po raz pierwszy.

Maska Aku Aku pomaga nam zachować szansę przejście levelu bez straty życia.

Shut up and Take my Money! Finalne wrażenia z gry Crash Bandicoot N’Sane Trilogy

Czy warto sięgnąć po remaster? Z pewnością. To nadal miodna gra, która łączy w sobie duże pokłady grywalności, humoru i wyzwania. Jednakże, jeśli macie możliwość zagrania w oryginał, nie kupujcie N’Sane Trilogy po pełnej cenie. Grafika wygląda dobrze, ale nie rewolucyjnie (na szczęście nie psuje klimatu i postaci, jak w przypadku Fable). Dodatkowa zawartość mimo wszystko jest znikoma, za to sterowanie – z wyjątkiem skoków – wydaje się wygodniejsze, głównie dzięki możliwości korzystania z gałek analogowych, a przechowywanie gry bardziej ekonomiczne, gdyż wszystko znajdziemy na jednej płycie lub w przestrzeni cyfrowej. Dla kogoś, kto wcześniej nie grał, to pozycja obowiązkowa, ale fanów retro nie zaskoczy niczym. A jak powszechnie wiadomo, najbardziej lubimy to, co dobrze znamy.

Screeny pochodzą z oficjalnej strony gry.

Scroll to Top