Bogowie mogą być szaleni. Final Fantasy VI – recenzja gry

final fantasy vi recenzja - grafika przedstawia trzy postaci z gry: kefkę, celes i terrę

Powroty do ulubionych gier bywają ciężkie. Zwłaszcza gdy darzycie jakiś tytuł szczególnymi względami. Niniejsza recenzja Final Fantasy VI zweryfikuje, czy sentyment autora wytrzymał w starciu z rzeczywistością.

Jeżeli miałbym wskazać swoją ulubioną serię gier, to myślę, że bez wahania wybrałbym Final Fantasy. Marka towarzyszy mi już blisko dwie dekady i nadal nie mam dosyć. Nostalgia to piękna, lecz zdradliwa kusicielka. Za jej namową postanowiłem wrócić do jednej z najlepszych odsłon cyklu. I przyznam szczerze, że tego powrotu trochę się obawiałem. Szóstkę po raz ostatni ogrywałem bowiem jakieś 15 lat temu. Już wtedy, mając za sobą edycje z ery PSX, wydawała mi się być nieco z innej epoki. Jednak apetyt na kolejne przygody był wielki i tej decyzji nigdy nie żałowałem. Jak sprawy mają się dziś? No cóż, na to pytanie odpowie Wam moja recenzja Final Fantasy VI.

Początek przygody w mieście Narshe

Żyli długo, ale niekoniecznie szczęśliwie

Obok siódemki i dziewiątki Final Fantasy VI zajmuje szczególne miejsce w moim prywatnym rankingu serii. Ponowne ogrywanie już niegdyś zaliczonych odsłon zawsze budzi we mnie to specyficzne uczucie. Jak gdybym wrócił do ulubionego miejsca po długiej nieobecności, żeby tam spotkać starych znajomych. Nie inaczej było i tym razem. Gdy w głośnikach rozbrzmiały pierwsze takty motywu przewodniego, dostałem gęsiej skórki. Zaraz po tym na ekranie pojawiły się trzy mechy kroczące przez śnieżną zamieć ku oddalonemu miastu. Tak, znowu tam byłem, aby przeżyć jedną z najwspanialszych przygód w historii gier wideo.

Fabuła Final Fantasy VI przenosi nas do świata łączącego w sobie elementy klasycznej fantastyki ze steampunkiem. Rozwój technologiczny przez stulecia zastępował tutaj magię. Ta została bowiem zakazana po wojnie, która miała miejsce tysiąc lat wcześniej. Jak to jednak w życiu bywa, zawsze znajdzie się ktoś, kto zechce zburzyć zastany porządek. Tym kimś jest żądny władzy imperator Gestahl. Ambicją władcy jest zjednoczenie całego świata pod własnym sztandarem. W tym celu postanawia on wykorzystać zakazaną moc. Jak nie trudno się domyślić, sytuacja wymyka się spod kontroli i to Tobie, graczu, przyjdzie cały ten bałagan uprzątnąć.

Ekran walki. Bohaterowie korzystają z maszyn kroczących zwanych Magitek Armorami

Poprzedzające szóstkę odsłony przyzwyczaiły nas do pewnego schematu. W dużym uproszczeniu – jest sobie główny bohater, a wokół niego gromadzi się grupa śmiałków. Po licznych perypetiach spuszczamy manto złolowi, a potem wszyscy żyją długo i szczęśliwie. Final Fantasy VI pod wieloma względami wyłamuje się z tych ram. Przede wszystkim tutaj nie ma wyraźnie wskazanej postaci centralnej. Co prawda niektórzy członkowie drużyny, jak Terra, Celes czy Edgar mają bardziej rozbudowane wątki od pozostałych. Pomimo tego, trudno jednoznacznie wskazać, które z nich jest tym klasycznym protagonistą lub protagonistką. Ktoś może powiedzieć, że przecież podobnie funkcjonowali bohaterowie z części pierwszej i trzeciej. Różnica polega na tym, że ci z Final Fantasy VI nie są jedynie awatarami gracza.

Doborowe towarzystwo

Nasza drużyna to prawdziwa galeria osobowości. Spotkamy tutaj m.in. młodego króla, byłą panią generał, karcianego szulera, wojownika z duszą dżentelmena lub lokalnego odpowiednika Mowgliego. W sumie do naszej dyspozycji oddano aż 14 grywalnych postaci. Część z nich musimy najpierw znaleźć, aby mogły zasilić skład naszego zespołu. Cechą, która wyróżnia tę zbieraninę na tle bohaterów poprzednich odsłon, jest gęsta sieć relacji, które ich łączą. Na naszych oczach zacieśniają się więzy przyjaźni, formuje się osobliwy miłosny wielokąt oraz rozgrywają się prywatne dramaty. Chociaż same kreacje nie są zbyt wielowymiarowe, to naprawdę trudno nie polubić tych postaci. Ludzie, którzy w innych okolicznościach nigdy by się nie poznali, stają tutaj do wspólnej walki o lepsze jutro.

Drużyna gracza zebrana wokół bryły lodu z zamarzniętym w niej Esperem

Chociaż właściwiej byłoby powiedzieć, że o jakiekolwiek jutro. Bo czym byliby szlachetni bohaterowie bez odpowiedniego przeciwnika? Pech chciał, że to im w udziale przypadło skonfrontować się z najbardziej diabolicznym złolem w całym dorobku serii Final Fantasy. Kefka jest łotrem idealnym. Niegodziwiec, szubrawca i oszust, a do tego kompletnie obłąkany i pozbawiony jakichkolwiek skrupułów psychopata. Każda scena, w której się pojawia, należy kompletnie do niego. W mojej prywatnej skali podłości zajmuje on zaszczytne miejsce na podium tuż obok Szkieletora z He-Mana.

To, jak skrajnie przerysowany jest w swej nikczemności, sprawia, że momentami trudno nie uśmiechnąć się pod nosem. Ale gdzieś z tyłu głowy tłucze się myśl, że nigdy nie chciałbym spotkać kogoś podobnego. Kefka nie jest jakąś monolityczną inkarnacją pradawnego zła. To po prostu zepsuty człowiek, który wchodzi w posiadanie niewyobrażalnej mocy. I co tu dużo mówić, robi z niej katastrofalny w skutkach użytek. Siłą tej kreacji jest niczym nieskrępowany nihilizm. Nie ma takiej podłości, do jakiej Kefka nie byłby zdolny się posunąć. Rzadko jednak służą one realizacji jakiegokolwiek celu, ponieważ celem samym w sobie jest destrukcja. I właśnie to czyni tę postać tak niezwykle upiorną.

Kefka Palazzo - główny zły w grze Final Fantasy VI

Zew przygody

Nie mam zamiaru przeprowadzać jakiejś głębokiej analizy samych postaci i poszczególnych wątków. Wszelkie tropy, jakimi posłużyli się twórcy, są bardzo czytelne. W końcu docelową publicznością gry była młodzież w wieku nastoletnim. Ale czy to oznacza, że w Final Fantasy VI nie ma niczego dla dorosłego odbiorcy? Moim zdaniem wręcz przeciwnie. Ten tytuł pozwala cofnąć się do czasów, gdy życie było prostsze. I tak też prowadzona jest sama historia – prosto. Scenariusz jest wielowątkowy i pełen zwrotów akcji, ale wszystko prowadzone jest w taki sposób, że nie tracimy z oczu sedna opowieści. Liczy się przede wszystkim duch wielkiej przygody. A ten w Final Fantasy VI jest bardzo silny.

Chociaż pierwsze próby z urozmaiceniem narracji podjęto już w Final Fantasy II, tak dopiero czwórka nakierowała serię na znany tor. Final Fantasy VI można uznać za syntezę tamtych doświadczeń. Twórcy całymi garściami czerpią z filmowego stylu prowadzenia historii. Scenariusz nierzadko rozdziela bohaterów, których perypetie śledzimy w poświęconych im segmentach. Początkowo sprawia to nieco chaotyczne wrażenie. Jednak, gdy wszyscy aktorzy zostają już rozstawieni na scenie, a fabularna machina nabiera rozpędu, to kolejne klocki same zaczynają wskakiwać na swoje miejsca.

Latający statek ułatwia podróżowanie po świecie

Aby móc w pełni cieszyć się tą przygodą, trzeba odwiesić pewne przyzwyczajenia na kołek. Ten tytuł wręcz ocieka animcowym etosem i specyficzną dla gatunku formą naiwności. Jeżeli to dla Was problem, to obawiam się, że z Final Fantasy VI się nie polubicie. Kreskówkowość od zawsze była ważnym aspektem osobliwej magii tej serii. Znalazło się tutaj miejsce na całe spektrum emocji i jest to coś, co w tych grach od zawsze mnie urzekało. Kiedy ma być poważnie, mrocznie lub przejmująco, to tak właśnie jest. Ale przy tym wszystkim nie zabrakło przestrzeni na bardziej pogodne momenty. Bo jeżeli jest coś, czego nie znoszę w klasycznej fantastyce, to tego tolkienowskiego nadęcia i duszenia się w sosie „poważnej opowieści”.

Pomysły jakby znane

Fabuła fabułą, ale przyjrzyjmy się samej rozgrywce. Podstawy Final Fantasy VI wzniesiono na bazie pomysłów znanych z poprzednich odsłon cyklu. Rozbudowane systemy klas, znane z części trzeciej i piątej, ustępują tutaj rozwiązaniu, które zaprezentowano w Final Fantasy IV. Każda postać ma już z góry przypisany pewien archetyp profesji, który określa jej rolę w drużynie. Opanowanie wszystkich bohaterów jest bardzo ważne z dwóch powodów.

Magia jest potężnym sprzymierzeńcem w walce

Po pierwsze – walki stanowią sporą część zabawy, dlatego warto znać możliwości naszych podopiecznych. Po drugie – historia napisana jest w taki sposób, że bohaterowie często się rozdzielają i nierzadko musimy bazować na mocno okrojonych składach. Z tym rozdzielaniem dodatkowo wiąże się pewien irytujący aspekt rozgrywki. Postaci tymczasowo wyłączone z akcji zostają daleko w tyle za resztą drużyny. Jest to problem o tyle dotkliwy, że niektórzy członkowie ekipy potrafią znikać na dłuższy czas. I niestety, ale te braki trzeba potem wyrównywać. Jeżeli zaniedbamy tę kwestię, to na późniejszych etapach przygody może nas czekać wyjątkowo przykra niespodzianka.

Tzw. grind od zawsze był obecny w grach jRPG. Szóstka nie stanowi pod tym względem wyjątku. Większość mechanizmów służących rozwojowi naszych postaci jest powiązana ze żmudnym nabijaniem doświadczenia. W tym procesie ważną funkcję spełniają Espery. Są to magiczne istoty, które możemy przywołać na pole bitwy, aby wsparły nas swoją potęgą. Ale na tym nie koniec. Każdy z Esperów uczy nas rozmaitych zaklęć, a także pozwala trwale podnosić wybrane statystyki, gdy awansujemy. Warto dodać, że te istoty stanowią integralną część świata przedstawionego i odgrywają w historii całkiem ważną rolę.

Shiva - jeden z Esperów władających żywiołem lodu

W pompowaniu cyferek pomaga także uzbrojenie i dodatkowy ekwipunek. Wszelkiej maści sprzętu jak zwykle jest multum. Niektóre elementy rynsztunku posiadają szczególne właściwości, które bywają bardzo przydatne. Mogą one np. chronić przed niekorzystnymi zmianami statusów lub automatycznie rzucać czar wspomagający na nosiciela. Warto zatem przemyśleć dobór akcesoriów dla każdej z postaci.

Raz ogniem raz młotem pikselową hołotę

Walki toczą się naturalnie w typowym dla serii trybie turowym. Mniej cierpliwych graczy podobna dynamika rozgrywki może szybko znużyć. Sam zdałem sobie sprawę z jednej rzeczy. Ponowne podejście do Final Fantasy VI uświadomiło mi, ile usprawnień do klasycznej formuły gatunku wprowadziły bardziej współczesne tytuły, jak np. Sea of Stars (recenzja na stronie). Na ich tle szóstka wypada w pewnych aspektach bardzo topornie. Zasiadając do tego tytułu, ogólnie trzeba się oswoić z pewnym faktem. Mówimy tutaj o ponad trzydziestoletniej produkcji, która powstała w czasach, gdy gry za bardzo nie cackały się w tańcu.

Generał Celes zdobywa kryształy

Final Fantasy VI nie należy do najtrudniejszych odsłon cyklu, ale to nie oznacza, że jest grą łatwą. Po prostu próg wejścia jest odrobinę niższy niż w przypadku wcześniejszych inkarnacji serii. Niemniej, pomimo pozornie nieskomplikowanych zasad, trzeba tutaj sporo pogłówkować. Korzystanie wyłącznie z podstawowych taktyk dosyć szybko przestaje dawać wymierne rezultaty. Widać to szczególnie podczas starć z bossami. Oprócz standardowych ataków fizycznych i magicznych, nasi herosi dysponują specjalnymi zdolnościami. Umiejętne wykorzystanie tych atutów to jeden z wielu kluczy do sukcesu. To tutaj po raz pierwszy pojawiły się też ataki specjalne, które w kolejnych częściach wyewoluowały w znane fanom limity.

Poza dosyć ograniczoną eksploracją świata i toczeniem kolejnych batalii, w grze nie znajdziemy zbyt wielu dodatkowych aktywności. Są walki na arenie z nagrodami, można zapolować na opcjonalnych bossów lub wykonać jedno z niewielu zadań pobocznych. Tutaj jednak trzeba się wykazać dobrą pamięcią lub sporządzić notatki, ponieważ dziennika lub innej listy zadań nie uświadczymy. Z braku laku sami możemy sobie narzucić jakieś wyzwanie, np. skompletować cały bestiariusz. W czasach, gdy całą grę trzeba było zmieścić na kartridżu o skromnej pojemności, nikt nie szastał kilobajtami na niepotrzebne głupotki. Liczyła się substancja i tej w Final Fantasy VI nie brakuje.

Mag Strago rozprawia się z przeciwnikami

Kwadratura pikseli

Niestety nie należę do grona szczęśliwych posiadaczy oryginalnego kartridża z grą i konsoli SNES. Niniejsza recenzja Final Fantasy VI powstała w oparciu o reedycję z 2022 roku. Była ona częścią większej kolekcji znanej jako Final Fantasy Pixel Remaster. Ideą tego projektu było przeniesienie pierwszych sześciu gier na współczesne platformy i ujednolicenie ich w kwestii oprawy audiowizualnej. Jednocześnie twórcy zapowiedzieli, że owe porty będą możliwie jak najbardziej wierne oryginalnym wersjom. I szczerze mówiąc, wcale takimi nie są.

Przyjęcie jednego standardu wizualnego, w tym przypadku tego z Final Fantasy VI, było dobrą decyzją. Szczególnie gdy mowa o częściach od pierwszej do trzeciej, które pamiętają jeszcze erę 8-bitowych konsol. Poszerzono m.in. paletę kolorów, dodano bardziej zaawansowane animacje elementów otoczenia i czarów. Wszystko to wygląda bardzo ładnie i jednocześnie nie odstaje od przyjętej estetyki. W każdym razie w większości przypadków, bo momentami zabrakło konsekwencji. Przykładowo, słynną scenę operową wzbogacono np. o elementy trójwymiarowe oraz prawdziwe partie wokalne. Dodano też kilka innych pomniejszych usprawnień, których nigdy nie było w oryginalnej wersji gry. Nie mam tego twórcom za złe, ale okrutnie mnie to mierzi z jednego powodu.

Słynna scena w operze

Wydaje mi się, że zmarnowano tutaj szansę na danie graczom takiej definitywnej edycji tego wspaniałego klasyka. Final Fantasy VI na przestrzeni lat doczekało się kilku reedycji, które dodawały niemało nowej zawartości. Szczególnie wersja dla Game Boy Advance prezentowała się okazale pod tym względem. Jak zapewne się domyślacie, w wersji Pixel Remaster nie uświadczymy tego bonusowego contentu. Ba, wycięto nawet wcale niezłe przerywniki filmowe, które były obecne w porcie na PSX. I tak sobie myślę, że te gry aż się proszą o implementację filtra imitującego ekran kineskopowy. Niestety tego również zabrakło. Wspaniale natomiast prezentuje się muzyka. Ścieżki możemy posłuchać zarówno w wersji oryginalnej, jak i przearanżowanej na bardziej współczesną modłę. W obu przypadkach nadal brzmi znakomicie.

Początek złotej ery. Final Fantasy VI – finalne wrażenia z gry

Szóstka to tytuł, który wylał fundament pod tzw. złotą erę Squaresoftu. Ta gra to również wspaniały relikt czasów, gdy branża po kryzysie lat 80. przeżywała wielki renesans. Pod każdym względem biła na głowę swoje poprzedniczki i sprawiła, że Squaresoft trafił do pierwszej ligi. Jednocześnie w zestawieniu z wydanym zaledwie rok później Chrono Trigger (recenzja na stronie), Final Fantasy VI jawiło się już jako nieco przestarzałe. Takie to były czasy, proszę państwa. Sam, będąc w miarę na świeżo z obiema produkcjami, uważam, że przygody Crona zestarzały się godniej.

Setzer jest nie tylko mistrzem karcianego blegu, ale i niepoprawnym romantykiem

Final Fantasy VI było wielkim sukcesem, ale to, co najlepsze dla ekipy kwadratowych, miało się dopiero wydarzyć. Jednak to już temat na zupełnie inny artykuł. Żeby jakoś definitywnie domknąć ten tekst, odpowiedzmy sobie na pytanie – czy warto zagrać w szóstkę w XXI wieku? Tak, ale z zastrzeżeniem, że musicie bardzo lubić retro granie. To pasjonująca opowieść ukryta za grubym murem mocno przestarzałego gameplayu, od którego mniej zdeterminowane osoby raczej się odbiją.

Scroll to Top
Verified by MonsterInsights