Green Hell, czyli co nas nie zabije, to na pewno przyprawi o wymioty – recenzja gry

Green Hell recenzja survivalu

Strzelanie z łuku, zatrucia pokarmowe, uciekanie przed dzikimi kotami i toczenie cegieł z błota – tak prezentują się wrażenia z gry w produkcję polskiego studia Creepy Jar, czyli Green Hell.

Survivale z jednej strony są tematem w pewien sposób oklepanym. Zwykle wpuszczają nas w jakieś maliny, lasy czy inne pustkowia tylko po to, by próbować wywołać w nas poczucie zagrożenia, minizawał oraz opad szczeny. Okej, rozumiem po co to wszystko. Dla mnie, jako jeszcze laika (bo ekspertem od survivali się nie nazwę, choć bardzo bym chciała), założenia, które musi tego typu gra spełnić, są całkiem sensowne. Dochodzi do kompletu jeszcze mechanika tworzenia przedmiotów, bo bez nich zabiją nas zbyt intensywne oddychanie, brudne ręce albo mrówki. Kiedy tak zbierzemy wszystko do kupy, dostaniemy… Green Hell, o którym traktuje ta recenzja. Produkt polski, krajowy, stworzony rękoma ludzi pracujących w studiu Creepy Jar, za który serdecznie dziękuję. Choć nie ukrywam, znalazłam w nim kilka minusów, ale o nich napiszę w dalszej części tego tekstu.

Idziesz na solo czy na multi?

Zaznaczę od razu – gry w trybie fabularnym nie przechodziłam sama. W całym tym eksperymencie towarzyszył mi mój chłopak, za co mu bardzo dziękuję. Bez niego najpewniej daleko bym nie dotarła, bo jestem „odważna inaczej”. I jakoś trzeba z tym żyć.

Survival od Creepy Jar oferuje nam kilka opcji rozgrywki, ale dla totalnie nieobeznanych z tytułem proponuję tryb fabularny na domyślnym poziomie trudności (w menu widnieje jako „Witaj w dżungli”). Zaufajcie mi, póki się nie zaprzyjaźnimy z Green Hell nawet te ustawienia momentami mogą zapewnić zabójcze wrażenia. Jeśli, tak jak ja, chcielibyście skorzystać z gry sieciowej i przejść fabułę w czyimś towarzystwie, to najpierw konieczne jest zaliczenie samouczka. Bez tego GH nie przepuści nas dalej, co ma w sumie pewien sens, ponieważ poznajemy w ten sposób podstawowe mechaniki, które potem będą niezbędne do przetrwania w dziczy. Nie przeraźcie się jednak, że tego dużo, że dziwne. Zapewniam Was, że potem nie będziecie się specjalnie zastanawiać, co z czym, bo skróty klawiszowe są dość intuicyjne, a nasza pamięć mięśniowa wszystko przyswoi relatywnie szybko. Ale lećmy dalej z historią.

Historia wydaje się dość prosta, ale…

Rozgrywkę rozpoczynamy jako Jake Higgins, antropolog, który lubi, niczym Lara Croft, organizować sobie wyprawy w nieznane wcześniej tereny tylko po to, by pozbierać jak najwięcej informacji do swojego kolejnego dzieła. Książka, którą chce napisać, ma traktować o plemieniu Yabahuaca w Amazonii. W całym przedsięwzięciu pomaga mu jego żona, Mia, która jest tłumaczem języka tej rdzennej ludności. Początkowo wszystko wydaje się niemal sielskie – ot, przybijamy na łódce do brzegu, wspinamy się na skałę po to, by dotrzeć do obozu i przez krótkofalówkę rozmawiamy z żoną, która została przy łódce, ponieważ chciała coś jeszcze zrobić. Ok. To wcale nie brzmi dziwnie.

Po dotarciu do obozu rozpoczyna się główna część samouczka, w której uczymy się, jak rozpalać ognisko, przeglądamy notatki w namiocie i stopniowo zagłębiamy się w warstwę fabularną gry. Tekst na nich jest tylko i wyłącznie w języku angielskim. Nie jest on bezpośrednio przetłumaczony i aby poznać polskie odpowiedniki, musimy za każdym razem klikać [R]. Nie przeszkadza to jednak w graniu, ponieważ w całej grze tych tekstów nie ma zbyt wielu. Wszystkiego dowiadujemy się z dialogów i kolejnych wydarzeń, które momentami są tak bardzo dziwne, że aż niezrozumiałe. Czasem sprawiają, że bardzo wątpimy w to, co słyszymy/czytamy. Tak naprawdę dopiero dotarcie praktycznie do końca gry pozwala nam zrozumieć, dlaczego wszystko wydawało się nam takie pokręcone. Green Hell, co w mniejszych produkcjach nie jest czymś powszechnie stosowanym, oferuje nam kilka zakończeń, uzależnionych od nie do końca oczywistych działań.

Green Hell recenzja człowiek w dżungli z mapą w ręku

Inspektor Gadżet

Nie bójcie się, gra nie zostawia nas całkiem samych sobie w wielkiej i groźnej Amazonii. Do dyspozycji otrzymujemy kilka przedmiotów, dzięki którym przeżycie w dżungli będzie odrobinę łatwiejsze. Przede wszystkim najważniejszym gadżetem będzie zegarek. To właśnie on powiadomi biednego Higginsa o brakach makroelementów, które w te pędy będzie musiał uzupełnić. Zegarek posiada również wbudowany kompas. Wyświetla on także nasze obecne współrzędne geograficzne, co niewątpliwie jest pomocne w odnajdywaniu drogi. Skoro więc mamy kompas, warto wymienić, że zwieńczeniem tego zestawu małego miłośnika survivalu jest mapa. Powiem szczerze, gdyby nie mój chłopak, zgubiłabym się w tych lasach już dawno. No nie każdy ma szczególnie wyrobiony zmysł orientacji, prawda? Bo nawet pomimo notatek i zapisywania sobie w kajeciku współrzędnych potrafiłam zbłądzić. I umrzeć ze trzy razy.

Green Hell wrażenia ciemna noc w dżungli, światło z ogniska i dym

Dzień jak co dzień

Porządna recenzja survivalu takiego jak Green Hell nie może obyć się bez opisania, co wypełnia dzień głównego bohatera. A z tym różnie bywa – czasem ścina się drzewa i buduje z nich schronienie. Innym razem zbiera grzyby i nie do końca bezpieczne owoce, aby chwilę później uciekać przed jaguarem lub bandą tubylców. Pewnym jest, że wrażeń z gry nie zabraknie przez wiele interesujących mechanik.

Wróćmy do dużego, głodnego kocura. Tak jak w realnym spotkaniu z tym futrzakiem, nie wolno pokazać mu pleców, bo to znacznie przyspieszy atak. Jednakże kilka trafień dowolnym narzędziem w pysk i powinien się zniechęcić, by poszukać łatwiejszej zdobyczy (nie jest to jednak regułą, więc uważajcie!). Tubylcy są groźniejsi, głównie dlatego, że będą walczyć do upadłego, ale strzała w oko powali każdego z nich. Kiedy w końcu stwierdzimy, że mamy już dość i postanowimy wrócić do obozu, wtedy… napotkamy ze dwa jadowite węże i kilka pająków czy irytujące, agresywne mrówki. A jeśli tego byłoby mało – nawet piranie, które chętnie nas pogryzą i zostawią kilka nieprzyjemnych zadrapań.

Wisienką na torcie jest fakt, że istnieje wiele typów ran, które można pozyskać w spotkaniu z tropikalną fauną. A każdy z nich leczony jest innym typem opatrunku. I wiecie co? Gdy już naprawdę będziemy przekonani o tym, że więcej nieszczęść na nas nie spadnie, to okaże się, że do którejś kończyny przywarło stado krwiolubnych pijawek, które powoli, choć skutecznie, będą obniżały nasze zdrowie psychiczne. Fajnie, nie? Nie wspominając o fakcie, że jeśli dopuścimy do tego, by zdrowie psychicznie spadło za bardzo, zaczniemy mieć omamy słuchowe, a potem halucynacje, które nas zabiją, jeśli czegoś ze sobą nie zrobimy. Mnie już zabiły. Nie było to zbyt przyjemne. Z pewnością gracze, których zainteresowała ta recenzja i lubią tak mocne wrażenia, nie będą się w Green Hell nudzić.

Home sweet home

Nie ma co, bezsprzecznie moim ulubionym zajęciem było toczenie cegieł z błota i budowanie domu. Co prawda okoliczna flora cierpiała z powodu regularnej wycinki, jednakże widok zgrabnej lepianki rekompensował – przynajmniej mi – te ubytki terenowe. Jak już miałam dach nad głową, nawet ataki tubylców nie denerwowały tak bardzo. A tych regularnie przyciągał zbyt długo tlący się ogień. W sumie tak samo reagowały też dzikie koty – dla nich również błysk ognia był niczym lep na muchy.

Gdybym miała powiedzieć, co w Green Hell cenię sobie najbardziej, to powiedziałabym, że ciekawą otoczkę fabularną, bez której ta recenzja prawdopodobnie by nie powstała, bo po prostu nie sięgnęłabym po grę. Podoba mi się przedstawiona w grze historia, która – jeśli nie pochłoną nas zbytnio rąbanie drzew i budowanie domu – potrafi zainteresować i wzbudzić w nas poczucie lekkiej dezorientacji oraz chęci dowiedzenia się, o co tak naprawdę tutaj chodzi. Sam rozmiar mapy również jest bardzo przyzwoity, szczególnie gdy dokleimy do tego fabułę. Choć podejrzewam, że przy rozgrywce czteroosobowej mogłoby się zrobić trochę ciasno.

Jeśli zaś chodzi o minusy – w trybie kooperacyjnym gra lubiła się bugować, szczególnie w przypadku zapisywania miejsca respawnu. W domyśle jest to ostatnie miejsce, w którym nasza postać spała. W praktyce, jeśli nie byłam hostem serwera, mogłam tylko zgadywać, gdzie tym razem gra mnie przeniesie. Nie podobało mi się również to, że znajdowane zasoby wysokiej klasy (te nieamazońskie) takie jak soki, batoniki, chipsy etc., respawnowały się po jakimś czasie. To trochę się gryzło z faktem, że „ojejku, musimy uważać, to jest na czarną godzinę”, bo po kilku dniach w grze mogliśmy wrócić w to samo miejsce, a tam, TADAM, znowu mieliśmy po pachy takich cudów.

To jest moje miejsce, czyli finalne wrażenia z Green Hell

Jakkolwiek jestem bojaźliwa, tak zdecydowanie zakochałam się w produkcji od Creepy Jar. Najlepszym świadectwem tego jest wciąż rosnąca liczba przegranych już godzin. Muszę przyznać, że naprawdę polubiłam tę dżunglę i czuję się w niej jak w domu – takim niebezpiecznym, regularnie próbującym mnie zabić domu. Ma to dużo sensu, prawda? Nawet jeśli nabawiłam się paranoi przez to ciągłe nasłuchiwanie dziwnych głosów, szelestów czy pomruków.

Jakiś czas temu twórcy wypuścili pierwszą część DLC do Green Hell – The Spirits of Amazonia, obecnie jestem w trakcie ogrywania dodatku (a jakże, z moim chłopakiem) i gdy tylko uda nam się go przejść, podzielę się z Wami moją opinią. A teraz… skoro recenzja napisana, mogę tylko zachęcić Was do sięgnięcia po Green Hell i dania szansy survivalom, bo, co jak co, ale praktycznie każdy znajdzie tu coś dla siebie.

Leave a Comment

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Scroll to Top