Idealny tytuł dla masochistów nie istnie… Slay the Spire – recenzja gry

grafika promująca grę Slay the Spire, przedstawia dwie postaci stojące przez wielką iglicą, która świeci się w miejscu styku z gęstymi chmurami, dookoła latają różne karty używane w grze

A co, gdybym Wam powiedziała, że istnieje karcianka idealna? Taka, przy której możecie spędzić setki godzin, a i tak odkryjecie coś nowego. Która jest trudna, ale sprawiedliwa i nagradzająca. Nazywa się Slay the Spire, i to właśnie o niej jest ta recenzja.

Jak często wychodzicie poza swoje ulubione gatunki gier, by spróbować czegoś nowego? Ja, choć może głupio się przyznać, bardzo rzadko. Sprawdzone formuły RPG-ów, strategii czy powieści wizualnych skutecznie trzymają mnie w ramach, które dobrze znam. Czasami zdarzy mi się jednak powędrować w nieznane i właśnie taka wycieczka zaowocowała odkryciem jednej z moich ulubionych produkcji. Jak możecie się już pewnie domyślić po tytule recenzji, mowa tu o Slay the Spire.

Tytuł to roguelike z 2019 roku, oparty na budowaniu talii i pokonywaniu kolejnych poziomów w celu dotarcia na sam szczyt i pokonaniu finalnego bossa. Jak na grę tego gatunku przystało, cechuje się wysokim poziomem trudności i jeszcze wyższą regrywalnością. Jednak gdy przyjrzymy się ocenom produkcji w różnych serwisach i zwrócimy uwagę na liczny, oddany fandom można śmiało stwierdzić, że to nie jest pierwszy lepszy rogalik. Co takiego ma w sobie Slay the Spire, że tak wciąga? Czy posiada w ogóle jakieś słabe strony?

Wszystkie drogi prowadzą w górę

Zimny, smagający niczym bicz wiatr. Schody, jeden stopień po drugim, w nieskończonej spirali, a na każdym piętrze kolejne wyzwanie do pokonania. Padający ze zmęczenia bohater wyciera spocone czoło dłonią, jednocześnie czujnie obserwując okolicę i nie luzując uścisku na rękojeści broni… Cóż, wprawdzie taki obrazek nie wita nas bezpośrednio na ekranie podczas gry, ale w toku rozgrywki można to sobie łatwo wyobrazić.

mapa poziomu drugiego gry, widać na niej różne pokoje, do których możemy się udać, po prawej natomiast legendę objaśniającą poszczególne symbole

Tym, co widzimy naprawdę, jest mapa całego aktu (poziomu) wraz ze wszystkimi drogami i rozgałęzieniami. Musimy umiejętnie zaplanować ścieżkę w zależności od tego, czego możemy potrzebować. Brakuje nam kart? Warto trochę powalczyć z potworami. Chcemy kolejne relikty? Obowiązkowo oznacza to trasę bogatą w potężniejsze, elitarne stwory i (ewentualnie) sklepy. Moment wizyty w tych ostatnich uzależniony jest oczywiście od stanu naszych finansów – jeżeli dopiero napełniamy skarbonkę, warto zajrzeć tam później. Są jeszcze oczywiście obozy i tajemnicze znaki zapytania. Te pierwsze, by odpocząć lub ulepszyć talię, drugie zaś, gdy mamy ochotę na przypływ adrenaliny i nie boimy się niespodzianek.

Broń się! Nie, atakuj! Aargh, co mam zrobić?!

W Slay the Spire oczywiście pierwsze skrzypce gra walka. Jest turowa, a my podczas każdej kolejki mamy określoną ilość energii, za którą możemy zagrywać kolejne karty. Niektóre kosztują jeden punkt, inne nawet trzy, a jeszcze inne zagrywamy za darmo. Kolejność jest losowa i mamy niewielki wpływ na ograniczenie tej losowości. Co najwyżej możemy przypisać sobie niektóre zdolności do ręki w pierwszej turze albo kupić relikt umożliwiający nam podejrzenie dokładnego układu dobierania. Dlatego tak istotna jest zróżnicowana talia, by nie obudzić się wyłącznie z atakami, gdy niezbędny jest blok.

screen z gry Slay the Spire, przedstawia naszą postać po lewej (kobietę w fioletowych szatach z kosturem), po prawej zaś przeciwnika elitarnego (dużego czerwonego gremlina ze złotymi rogami). Pod oboma postaciami widać paski życia, a na dole ekranu widać karty, które możemy zagrać

Karty dzielą się na trzy rodzaje: ataki, umiejętności oraz moce. Pierwsze, jak nazwa wskazuje, pozwalają nam zadawać obrażenia, poza tym czasem oferują inne pomoce, takie jak dodatkowe punkty energii, osłabienie przeciwników czy wzmocnienie nas. Drugie zazwyczaj skupiają się na generowaniu bloku, czyli swoistej tarczy, która zaabsorbuje ciosy wrogów i pozwoli nam zachować HP. Poza tym również przyznają rozmaite efekty, zarówno nam, jak i oponentom. Trzecie natomiast zagrywamy raz, a one permanentnie przyznają określoną zdolność, np. aplikowanie trucizny na początku tury, większy atak czy zręczność, a nawet możliwość zostawienia sobie na ręce kart na następną rundę.

grafika przedstawia niektóre dostępne w grze karty. Widać ich okładki oraz krótki opis tego, co każda z nich robi. Po najechaniu na jedną z nich pojawiają się też banerki z dodatkowymi objaśnieniami

Twórcy stworzyli naprawdę zróżnicowany zbiór, który trudno jest w całości opisać krótkim tekstem. Niektóre karty musimy zagrać, bo inaczej przepadną do końca walki. Inne kosztują nas punkty życia, albo ich koszt jest uzależniony od tego, czy w trakcie starcia straciliśmy już HP. Jest sporo zmiennych, na które trzeba mieć oko, żeby wycisnąć z talii jak najwięcej.

Czworo wędrowców, jeden cel

Drogę na szczyt Iglicy możemy przejść jedną z czterech postaci. Choć na papierze może nie wygląda to imponująco, to zupełnie wystarcza na dziesiątki godzin dobrej, zróżnicowanej zabawy. Każdy ze śmiałków podejmujących wyzwanie ma bowiem na podorędziu sporo kart, a co za tym idzie mnóstwo możliwości.

Pancernik (Ironclad) to typowy wojownik nastawiony na zadawanie obrażeń, zwiększanie swojej siły i wyczerpywanie kart. Cień (Silent) natomiast specjalizuje się w zagrywaniu wielu kart w jednej turze i zatruwaniu swoich przeciwników.

screen z ekranu wyboru postaci, widzimy na nim wojownika w złotej, podniszczonej zbroi, za maską widać białe włosy, po lewej zaś nazwę Pancernik i krótki opis postaci

Defekt (Defect) i Obserwatorka (Watcher) są już nieco bardziej skomplikowani. Pierwszy manipuluje kulami mocy o różnych zastosowaniach – jedne będą dodawać nam bloku co turę, drugie atakować przeciwników, trzecie zaś dodawać energii. Druga postać potrafi za to zmieniać tzw. postawy. W Gniewie (Wrath) zadaje podwójne obrażenia, a Spokój (Calm) zapewnia jej dodatkową energię przy zmianie stanu.

Wśród tej czwórki każdy znajdzie swojego ulubieńca lub ulubienicę. Mnie najlepiej gra się Pancernikiem, bo co tu dużo kryć – lubię mocno bić. Jest on też zdecydowanie najmniej wymagający pod względem myślenia. Dlatego zawsze wybieram go, gdy mam ochotę na szybko zrelaksować się po ciężkim dniu. Nie trzeba tak starannie liczyć kart (jak u Cienia), pilnować kolejności kul mocy (o tobie mówię, Defekcie) czy uważać na przejścia między postawami (Obserwatorka się kłania). Gdy jednak jestem w nieco ambitniejszym nastroju, równie chętnie sięgam po pozostałą trójkę. Każda postać oferuje bowiem równie wielką satysfakcję, gdy zbudujemy świetną talię i przebijamy się przez kolejne pokoje Iglicy na pełnej.

Wniesienie pojęcia „nieskończona regrywalność” na wyżyny

To, co opisałam wyżej dla każdej postaci, to nie jedyne sposoby, na jakie można je budować. Nic nie stoi na przeszkodzie, by z Pancernika zrobić tzw. blokowego żółwia, który skupia się na gromadzeniu bloku, a obrażenia zadaje kilkoma silnymi kartami w rotacji. Tak samo Defekt w niektórych przypadkach może zagrywać wyłącznie karty mocy, z których potem czerpie wystarczająco korzyści, by wykańczać przeciwników.

screen przedstawia trzy karty, z których jedną możemy dodać na stałe do naszej talii. Nad nimi znajduje się napis „Wybierz kartę”

Tak naprawdę dokładnej strategii nie da się zaplanować od początku. Zmienia się ona w zależności od tego, jakie karty zaoferuje nam dana rozgrywka. Musimy więc być w miarę elastyczni i ocenić, czego potrzeba nam w talii najbardziej. W kluczowych momentach brakuje bloku? A może generujemy za mało energii, by brać te droższe karty? Czasami też lepiej w ogóle zrezygnować z nowej zdolności, by nie ryzykować wylosowania bezużytecznego rozdania podczas starcia. Nawet jedna zła tura może nas bowiem kosztować całą rozgrywkę.

To jeden z powodów, dla których Slay the Spire tak wciąga. W praktyce nie ma dwóch takich samych wypraw. A to wpadnie artefakt, który zbuduje całą strategię, a to dostaniemy wyjątkowo silną kartę gdzieś na początku i wokół niej zbudujemy resztę talii. Rozgrywka nigdy nie wygląda identycznie i za każdym razem daje mnóstwo frajdy.

ekran przedstawia przedmioty, które otrzymujemy po wygranej walce. Na górze napis „Łupy”, pod nim zaś złoto, artefakt Stuletnia łamigłówka, niżej mikstura, esencja stali, na samym dole zaś możliwość wyboru karty

Czasami, gdy wyjątkowo dopisze nam szczęście, możemy nawet zbudować tzw. infinita. To kombinacja kart pozwalająca nam grać turę bez końca, aż do ubicia przeciwnika. Droga do jego osiągnięcia nie jest prosta, ale matko, tego uczucia nie da się porównać z żadnym innym (przychodzą mi na myśl chyba tylko udane manewry taktyczne w Expeditions: Rome). Dlatego tak chętnie odpalam kolejne rozgrywki, bo kto wie, może tym razem mi się uda? Spoiler: zazwyczaj mam pecha, ale i tak świetnie się bawię!

Co jeden potwór, to szkaradniejszy… i bardziej zabójczy

Mega Crit Games nieźle pofolgowali swojej wyobraźni, gdy tworzyli bestiariusz w Slay the Spire. Kreatury w Iglicy są bardzo zróżnicowane i, co tu dużo mówić, w większości po prostu paskudne. Nie mówię tu o stylu graficznym, bo ten jest bardzo przyjemny dla oka, ale o ich zaprojektowaniu. Mamy tutaj powykręcane stwory z mackami, przerośnięte rośliny czy gremliny (no dobra, te ostatnie akurat bywają urocze). Jak się nad tym zastanowić, to idealnie obrazuje to wpływ Spaczonego Serca na całą lokację.

screen z gry Slay the Spire, przedstawia naszą postać po lewej (kobietę w zielonych szatach i czapce zrobionej z czaszki, trzymającą w jednej dłoni sztylet), po prawej zaś przeciwnika elitarnego (przywódcę gremlinów z karbowanym sztyletem i pomarańczowym kapturem) w towarzystwie swoich minionów. Pod wszystkimi postaciami widać paski życia, a na dole ekranu widać karty, które możemy zagrać

Zasadniczo możemy podzielić spotykanych przeciwników na trzy grupy: standardowych, elitarnych oraz bossów. Ci pierwsi najczęściej pojawiają się na naszej drodze i teoretycznie stanowią najmniejsze wyzwanie. Drudzy są potężniejsi i mniej liczni, ale poza kartą zostawiają nam również relikty – potężne przedmioty, które znacząco pomagają w wygrywaniu kolejnych starć. Trzecich spotykamy na końcu każdego aktu i są sporym sprawdzianem dla zbudowanej przez nas talii. Mają mnóstwo punktów życia, potężnych ataków, a nieraz również inne, mniejsze moby do pomocy. Łącznie jest ich dziewięciu, każdy zupełnie inny (i wymagający odpowiedniej taktyki).

screen z gry Slay the Spire, przedstawia naszą postać po lewej (kobietę w fioletowych szatach z kosturem), po prawej zaś bossa (heksagon w fioletowej aurze). Pod oboma postaciami widać paski życia, a na dole ekranu widać karty, które możemy zagrać

Nie mogę w tej recenzji dostatecznie nachwalić przeciwników. Są tak zróżnicowani, że nigdy nie będziemy narzekać na nudę. No i ta nuta tajemnicy za każdym razem, gdy wchodzimy do nowego pomieszczenia! Czy tym razem przyjdzie nam zmierzyć się z bandą glutków, czy dziwną panią nakładającą uroki? Jak dużo HP tym razem będzie miał ten cholerny Snecko? Jest też odwieczny dylemat, kogo ubić najpierw – Cleo czy Donutana (niech żyje polskie tłumaczenie za ten smaczek, bo w oryginale nazywają się Deca i Donu).

Czy tryb Wyniesienia zabiera zabawę z gry?

Spotkałam się z opiniami, że zwiększanie trudności gry nie wpływa pozytywnie na przyjemność płynącą z rozgrywki. Trudniejsi przeciwnicy i mniejszy (a od początku nie jest specjalnie wysoki!) margines błędu często wymuszają stosowanie tych samych, sprawdzonych taktyk. Nierzadko już przy końcu pierwszego aktu wiemy, że nasza talia jest skazana na porażkę, bo nie zebraliśmy odpowiednio zróżnicowanych kart. Prześlizgujemy się przez kolejne walki na kilku punktach życia, od obozu do obozu, nie mogąc zdobywać reliktów czy korzystać z wydarzeń, aż w końcu… baj, baj. W okolicach dwudziestego poziomu Wyniesienia do gry nierzadko wchodzi nawet kalkulator, którym liczymy, ile HP zabierzemy w tej turze naszym przeciwnikom… nie brzmi jak przednia zabawa, co nie?

screen z gry Slay the Spire, przedstawia naszą postać po lewej (kobietę w fioletowych szatach z kosturem), po prawej zaś wielkiego zmutowanego wieloryba, który zawsze pojawia się na początku rozgrywki i oferuje drobną pomoc. Na dole ekranu po lewej widać opcje, z których możemy wybrać jedną, by otrzymać określony bonus

Niektóre relikty działają w taki sposób, że któraś zagrana karta otrzymuje bonus (np. zadaje podwójne obrażenia lub daje ekstra blok). Inne artefakty aktywują się w określonych turach (otrzymujemy niewrażliwość na obrażenia czy dodatkową energię). Te tury przenoszą się pomiędzy walkami, więc czasami nieraz lepiej jest posiedzieć dłużej w łatwej potyczce, żeby odpowiednio „naładować” przedmiot. I na pierwszych poziomach trudności nie trzeba tego aż tak pilnować, a raczej traktować jako miłe wzmocnienie. Jednak później, gdy przeciwnicy walą mocniej, może to zaważyć na wygranej.

I właśnie dlatego w pewnym sensie zgadzam się z tymi zarzutami wobec Slay the Spire. Nie jestem fanką aż tak dokładnego planowania, nie czerpię radości z przeciągania starć na siłę. Jestem prostą kobietą – mogę coś ubić, to ubijam. Pewnie dlatego tak mozolnie idzie mi osiąganie kolejnych poziomów Wyniesienia. Jednak nikt nie zmusza nas do tego. Niższe stopnie spokojnie można przejść bez obsesyjnego liczenia tur i kart. No chyba, że za przymus uznamy dostępne osiągnięcia.

Jakbyście mnie szukali, to jestem w Iglicy – finalne wrażenia z gry Slay the Spire

O Slay the Spire mogłabym pisać i pisać, ale ta recenzja kiedyś musi się skończyć. Będę szczera – nie sądzę, że kiedykolwiek jeszcze sięgnę po inną karciankę. Ta daje mi wszystko, czego potrzebuję, i nie widzę potrzeby szukania następnych tytułów. Mogę w tej grze pogłówkować, stworzyć własną rozgrywkę z różnymi zasadami, zwiększyć poziom trudności poprzez tryb Wyniesienia. Czeka też na mnie wręcz absurdalnie trudny akt IV, jeśli talia wyda się w toku rozgrywki wyjątkowo dobra. Może tym razem nie spadnę z Iglicy na tyłek…

ekran przedstawia sklep handlarza – karty, artefakty, mikstury i możliwość usunięcia karty rozłożone na kocu. Pod wszystkimi przedmiotami widać ich ceny, na biało te, które możemy kupić, a na czerwono te, na które nas nie stać

Mimo wielu, WIELU godzin na różnych platformach nie czuję się też jeszcze w tej grze dostatecznie dobra. Cały czas wymaga ode mnie więcej, szybciej, lepiej. A kiedy czasem poczuję się w niej za pewnie, idealnie umiejscowiony przeciwnik elitarny, boss czy nawet zwykły szaraczek w złym miejscu o nieodpowiednim czasie boleśnie uświadomi mi, że się rozbestwiłam.

Posiadacze abonamentu Xbox Game Pass mogą przekonać się bez kupowania, czy gra przypadnie im do gustu. Tak właśnie ja znalazłam tę produkcję – przy okazji grania na Xboksie – a potem przepadłam na tyle, że kupiłam ją jeszcze na dwie inne platformy (Switcha i PC). Myślę, że to świadectwo w połączeniu z całą recenzją idealnie pokazuje mój stosunek do Slay the Spire. Jest idealne zarówno na krótkie posiedzenia, jak i serię rozgrywek „do pierwszego zwycięstwa”. Albo piątego, jeśli akurat macie szczęście i dobre karty.

screen z gry Slay the Spire, przedstawia naszą postać po lewej (kobietę w fioletowych szatach z kosturem), po prawej zaś handlarza (postać w białej masce siedzącą na kocu i otoczoną różnymi przedmiotami)

Tytuł posiada także świetną polską lokalizację, jeżeli preferujecie grę właśnie w naszym rodzimym języku. Jeśli więc niestraszne Wam analityczne myślenie, adrenalinka i konieczność wzięcia na klatę kilku(dziesięciu) porażek, to ruszajcie na Iglicę! Być może to właśnie Wy zgładzicie Serce… choć pewnie nie za pierwszym podejściem. Nie od razu bowiem idealną talię zbudowano.

Scroll to Top
Verified by MonsterInsights