Jak rozpętałam III Wojnę Światową. Commander 85 – recenzja gry

Maj 1985 roku, Chicago, Illinois.

Tajemnicze samobójstwo, dzieci na rowerach, komputer ze sztuczną inteligencją, sekretne laboratorium… Nie, to nie opis kolejnego sezonu Stranger Things. To Commander 85, innowacyjny, choć rozczarowujący projekt polskiego studia The Moonwals.

Commander 85 opiera się na sprawdzonym schemacie filmów sci-fi z lat 80. Grupa dzieci przypadkowo odkrywa jakąś tajemnicę – czy to element nadprzyrodzony, eksperyment rządowy, czy nieuchronna zagłada – po czym ratuje świat na własną rękę. Tutaj jest podobnie: nasz bohater dostaje na urodziny komputer, tytułowy Commander 85, posiadający sztuczną inteligencję, o czym wiedzą tylko on i jego koledzy. W trakcie gry okazuje się, że komputer był tajnym projektem rządowym, a jego ostatni użytkownik próbował wykorzystać go do niecnych celów…

Problem w tym, że nie dowiedziałam się o tym z gry. Wszystkie te informacje wyczytałam w pisemnym prologu na Steamie.

Gra zaczyna się bez słowa wstępu. Po paru niezależnych od siebie scenkach, których znaczenie zrozumiemy dopiero poznając dalszą fabułę, znajdujemy się w pokoju bohatera i stajemy twarzą w twarz z… jego wściekłą mamą. Okazuje się, że chłopak od paru dni nie chodzi do szkoły i spędza czas, grając na komputerze. Typowe.

Oczywiście, bohater – możemy mu wybrać dowolne imię – nic sobie z tego nie robi. Gdy tylko zostajemy sami, nasz komputer, głosem Google Text-to-Speech podsuwa nam pomysł prosto z Wolnego Dnia Ferrisa Buellera – możemy przecież zhakować szkolny system i usunąć wszystkie nieobecności…

Hello, Pan Kluska.

Brzmi zabawnie. Paradoksalnie, na tym zabawa się kończy. Wprowadzenie do gry nastawiło mnie na jazdę na rowerze, wymykanie się z domu i mroczne odkrycia. Jednak gdy tylko zyskujemy kontrolę nad grą, okazuje się, że Commander 85 nie jest przygodówką, a… point-and-clickiem. Nie przejdziemy się nawet po własnym pokoju – możemy wejść w interakcję z ograniczoną liczbą przedmiotów wokół naszego biurka, klikając na każdy z kolei i czekając, aż bohater wstanie, mozolnie podejdzie w wyznaczone miejsce i wróci. Po paru godzinach rozgrywki i tak okazuje się, że jedyne przedmioty warte uwagi to nasz komputer (baza operacyjna), walkie-talkie (jedyny kontakt z przyjaciółmi) oraz radio (jedyny soundtrack w grze). Jest też szkicownik: możemy sobie porysować. Chociaż żadnego praktycznego użytku z niego nie ma.

I tak jest to najlepszy element gry.

Na czym więc polega gra? Niemal wyłącznie na… hakowaniu. Dostajemy instrukcję obsługi Commandera 85, a dalej siedzimy przy biurku, zapamiętujemy informacje i wpisujemy je poprawnie w system. Możemy uruchamiać programy, grać w gry, podłączać się do innych komputerów lub hakować je, używając jednej z dwóch metod: włamania siłą lub manualnego rozszyfrowywania hasła. Dla tych, którzy chcą się bawić – instrukcja komputera zawiera ponad siedem stron opisujących hakowanie oraz różne rodzaje kodów i dekoderów. Powodzenia. Dla mniej rozeznanych pozostaje pierwsza opcja, która, choć automatyczna, zajmuje sporo czasu.

A czas jest w Commanderze 85 kluczowy, bo tuż po włamaniu się na serwer szkoły, nasz komputer zostaje zainfekowany wirusem. Iście sztampowo, sztuczna inteligencja buntuje się przeciwko ludzkości, stwierdza, że jest ona zagrożeniem dla przyszłości planety i… zaczyna hakować bazę wojskową, by przejąć kontrolę nad głowicami nuklearnymi. Od tego momentu zaczyna się odliczanie. Naszym zadaniem jest blokowanie wirusa wystarczająco długo, by udaremnić trzecią Wojnę Światową – pomogą nam w tym przyjaciele Luke i Mike, oferujący pomoc przez walkie-talkie, tajemniczy naukowiec, oraz… sam Commander.

Niedobrze.

W teorii brzmi to ciekawie, jednak gra wydaje się być stworzona tylko dla jej twórców. Gracz bez żadnej znajomości komputerów spędzi parę godzin tylko na pierwszym zadaniu, nieudolnie próbując zhakować serwer szkoły. Używanie metody włamania siłą marnuje cenny czas, który spędzimy na bezczynnym czekaniu aż Commander 85 zrobi robotę za nas, a manualne hakowanie wymaga zidentyfikowania odpowiedniego typu szyfru i próbowania różnych kombinacji do skutku. Nawet z pomocą internetowych dekoderów zajmowało mi to więcej czasu niż było warte, a z każdą straconą sekundą wirus posuwał się dalej. Zapamiętywanie instrukcji i odkrywanie różnych funkcji komputera to kolejne godziny gry. Każdy mozolnie ukończony cel prowadził do następnego, który wymagał kolejnej, nieznanej funkcji, czyli kolejnego zajrzenia do instrukcji, przeczytania o co chodzi, prób, błędów… i tak w koło. A czas leci. Przy pierwszych próbach gracz nie zdąży zorientować się, JAK grać, zanim głowice nuklearne zniszczą Chicago.

Niestety, nawet całkowite opanowanie instrukcji nie gwarantuje dobrej zabawy. Oprócz zagmatwanego systemu, Commander 85 wciąż zawiera potężną liczbę bugów, z których jedynym wyjściem jest reset gry. Przedmioty blokują się w ręce gracza, rozmowy z mamą kończą się czarnym ekranem, a opcje dialogowe zacinają się, nie dając ani możliwości wyboru, ani przejścia dalej. Jeżeli nie zapisujemy wystarczająco często – łatwo o tym zapomnieć, biorąc pod uwagę, że jedynym sposobem zapisu jest „Save and Exit”, którym wychodzimy do menu głównego – możemy stracić godziny mozolnego progresu, co bardziej zachęca do wyłączenia gry niż do dalszej rozgrywki.

Wirus może “wessać” nas do komputera i wyzwać na platformówkę. Coś jak Ralph Demolka.

A szkoda. Bo widać ilość pracy włożonej w Commandera 85 i miłość twórców do gatunku. Od samego interfejsu komputera, portali, na które możemy wejść i gier, w które możemy na nim zagrać, po obłędną ilość referencji w pokoju bohatera – plakatów filmowych Kevin Sam w Domu czy Powrót do Przeszłości, walkie-talkie i kaset w szufladach, młodszą siostrzyczką o imieniu Gertie (pamiętacie malutką Drew Barrymore?)… a jego przyjaciele, Mike i Luke, do złudzenia przypominają Lucasa i Mike’a ze Stranger Things.

Nie wiem, czy zaliczyłabym to do “amazing news”, Luke.

Sam ekran startowy jest bardziej dyskretnym oczkiem do koneserów. Commander 85, jak na grę o mówiącym komputerze przystało, wita nas mroczną aranżacją Daisy Bell – pierwszą w historii piosenką „zaśpiewaną” przez komputer. Jednak na tym urok się kończy. O ile są to przyjemne szczegóły, o tyle nie można zbudować gry na nostalgii, referencjach i niszowym targecie „komputerowców”, licząc, że szersza publiczność się w tym połapie. Nie twierdzę, że hakowanie powinno być proste lub trzymać gracza za rękę – jednak gra o hakowaniu to wciąż tylko gra, a gra powinna być… grywalna. Na obecnym etapie Commander 85 jest jedynie symulatorem frustracji, a trudno mi uwierzyć że przeciętny gracz będzie siedział nad nim godzinami, resetując grę i dłubiąc w najdrobniejszych szczegółach.

Jednym klawiszem mogę wyłączyć prąd w całym Chicago. Gdyby tylko reszta była tak łatwa…

Grając po raz pierwszy, miałam nadzieję, że przyszłe patche naprawią błędy, walkie talkie przestanie przyklejać mi się do ręki, a The Moonwals zlitują się nad graczami i podadzą nam pomocną dłoń. Albo chociaż samouczek. Z desperacji napisałam do samego developera – i po tygodniu oczekiwania otrzymałam miłą niespodziankę. W drugim patchu do Commandera 85, The Moonwals dodało opcję “wskazówek” – małą karteczkę przyklejoną do naszego komputera, wskazującą na nasz kolejny cel. Funkcja jest opcjonalna, aby, cytując, “nie psuć zabawy” – jest jednak kluczowa, gdy okazuje się, że na większość rozwiązań przeciętny gracz nie wpadłby sam z siebie. 

Przyznam, że po wielu godzinach gry przeglądania portali do rozszyfrowania kodów i wertowaniu niezliczonych artykułów na Wikipedii, karteczka to za mało, by zachęcić mnie do ponownej rozgrywki. Przynajmniej się czegoś nauczyłam – ale muszę pogodzić się z tym, że od trzeciej wojny świata nie uratuję.

Leave a Comment

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Scroll to Top