Jeżeli na pytanie, z czym kojarzy Wam się piłka nożna, odpowiecie, że ze wzbijaniem się od słupka w powietrze oraz biegiem po boisku w stronę horyzontu, z pewnością mieliście styczność z kapitanem Jastrzębiem. Zapraszam do przeczytania recenzji Captain Tsubasa: Rise of New Champion.
Nie wiem, czy to perspektywa dziecięca, czy realna ocena, ale futbol wczesnych lat dwutysięcznych był iście magiczny. Liga Mistrzów Liverpoolu z Dudkiem w składzie, byk Zidane’a sprzedany Materazziemu, podróbki koszulek idoli na lokalnych bazarkach. A jakby tego było mało, japońska animacja dała nam przygody Tsubasy Ohzory, znanego w Polsce jako kapitan Jastrząb. Z miejsca projekt stał się materiałem na nietypową grę, o czym jeszcze się przekonacie w recenzji Captain Tsubasa: Rise of New Champion.
Piłka jest moim przyjacielem
Przygody japońskiego piłkarza trafiły do posiadaczy Famicomów. Wśród innych gier o tematyce futbolowej wyróżniały się nietypową rozgrywką. Mecz miał charakter taktyczny, gdy nasz zawodnik zbliżał się do rywala. Wówczas pojawiały się dymki z zagraniami, które można było wykorzystać, np. podanie, drybling, strzał. Pozostała część polegała na bieganiu, podczas którego mogliśmy obserwować naszego zawodnika przodem. Na pewno gra jest charakterystyczna i zapamiętywalna, ale za dużo w niej losowości.
Przez lata powstawały inne tytuły w uniwersum, ale nie miały szans nie tylko z duopolem PES – FIFA, ale również mniej popularnymi produkcjami. W końcu jednak studio podjęło decyzję o stworzeniu przygód Tsubasy na nowe konsole. W 2020 roku narodził się nowy mistrz.
Piłka jest jedna, a bramki są dwie
Powyższe słowa legendarnego i nieodżałowanego Kazimierza Górskiego to jeden z niewielu elementów, które Tsubasa ma wspólne z futbolem. Co prawda w tej wersji czas nie staje w miejscu, byśmy mogli podjąć decyzję o strzale lub wślizgu, ale nadal jest masa nietypowych akcji. Zacznijmy od tego, że jakkolwiek dziwnie by to brzmiało, nie uda nam się zbyt wiele osiągnąć, jeśli nie skupimy się na giereczkach taktycznych i samouczku.
Czego mielibyśmy się uczyć w tak prostej grze, jaką jest piłka nożna? Znów uderzę w banał – wszystkiego. W odróżnieniu od innych symulatorów, ten zachowuje nutkę szaleństwa z anime. Zacznijmy od tego, że piłkę możemy odebrać na dwa sposoby, w zależności od ataku, jaki przypuści napastnik. Robimy to, w porę przejmując ją podczas dryblingu lub bezpardonowo wjeżdżając wślizgiem w zawodnika. Każdy fan FIFY łapie się pewnie za głowę, bo w jego ukochanej grze skończyłoby się to odesłaniem grajka do szatni. Tymczasem w Captain Tsubasa nie ma mowy o choćby faulu, gra toczy się, jak gdyby nigdy nic.
Owe wślizgi to miecz obosieczny. Tak, jak musimy nauczyć się odbioru piłki, tak też narażeni jesteśmy na jej utratę. Możemy zatem dryblować i w ten sposób zdobywać kolejne metry boiska lub dzięki szybkości wypuszczać piłkę przed siebie i obiegać rywali. Czego byśmy jednak nie zrobili, piłkarze grają tak intensywnie, że unosi się za nimi warstwa kurzu, także na trawiastych boiskach.
Piłka nożna to taka gra, w której 22 mężczyzn biega za piłką, a na końcu i tak wygrywa Tsubasa
Kiedy już uda nam się dotrzeć w okolice pola karnego i zająć dogodną pozycję, co w moim odczuciu jest dość trudne, możemy pomyśleć o zdobyciu gola. Każdy z zawodników może kopnąć futbolówkę w kierunku bramki i liczyć na łut szczęścia. Możemy też nieco dłużej przytrzymać przycisk odpowiadający za strzał. Jeżeli wytrzymamy bez straty i zapełnimy cały pasek mocy, potraktujemy golkipera superstrzałem. Towarzyszy temu każdorazowo animowana scena, która kończy się w momencie, gdy bramkarz łapie piłkę. Często zdarza się, że przy okazji ląduje w bramce, co zalatuje babolami z naszej rodzimej Ekstraklasy.
Analogicznie sami też musimy liczyć się z sytuacją, w której to nas zaskoczy podobne uderzenie. W tym miejscu pada jeden z największych zarzutów względem gry. Jest ona miejscami mocno losowa, co, jak mogliście się już dowiedzieć z recenzji Captain Tsubasa: Rise of New Champion, jest charakterystyczne dla większości pozycji z tego uniwersum. Wpływ na bramkarza posiadamy, ale też musimy się go nauczyć, gdyż nie jest intuicyjny. Jasne, piłkarze posiadają statystyki poszczególnych zdolności, jednak rzadko czuć, by ewidentnie lepszy skład mógł ograć słabeuszy.
Jak jesteś pierwszy, to jesteś pierwszy. Jak jesteś drugi, to jesteś nikim
Czytając recenzję Captain Tsubasa: Rise of New Champion, mogliście zaobserwować, że to nie jest zwykły symulator. Dość powiedzieć, że najistotniejszy jest tu tryb fabularny! Jasne, FIFA też oferowała nam poznawanie losów Huntera czy robienie kariery w piłce ulicznej, jednak nie ma co tego w ogóle zestawiać. Nasz protagonista występuje w zespole Nankatsu i dąży do tego, by pokonać inne równie znane drużyny. Tak jak u nas gwiazdą jest Tsubasa, tak i pozostałe ekipy mają w składzie wyróżniających się grajków.
Podobnie jak w bardzo oryginalnym anime, tak i tutaj podczas ważnych wydarzeniach boiskowych gra się zatrzymuje. Po co? Abyśmy mogli posłuchać dialogów między zawodnikami. O ile odprawy przed meczami wydają się bardzo na miejscu, tak nagłe dyskusje, kiedy to inni na nas czekają, wywołują uśmiech. Nie mają nic wspólnego z realizmem i nawet nie udają, że jest inaczej.
Trening czyni mistrza – laga na Tsubasę
Fabuła to jedno, ale podobnie jak w recenzowanym przez nas THPS1+2 zdobywamy poziomy doświadczenia. Levelujemy wraz z kolejnymi zwycięstwami, a oprócz trofeów przypisanych do gry mamy także zapewniające nam punkty zadania wewnętrzne. Warto też korzystać z opcji samouczka i wspomnianego treningu. Zadania zwykle są krótkie i mało wymagające, ale również dodają nam punkty i inne bajery.
W produkcji doświadczamy szybkiej gratyfikacji. Wspomniane poziomy zapewniają nam nowe drużyny do wolnej gry, elementy customizacji lub karty z piłkarzami. Zła wiadomość dla fanów zdobywania platyn. Jedno z trofeów wymaga odkrywania kart, przy czym te otrzymujemy w paczkach, a zatem to kolejna losowa rzecz. Można by to potraktować jako przyczynek do grindu, gdyby nie fakt, że liczba punktów jest skończona. Wymaga to zatem zabiegu z wrzucaniem zapisu do chmury i wczytywania aż do skutku.
Taki mamy klimat
Trochę już w recenzji Captain Tsubasa: Rise of New Champion ponarzekałam, jednak coś trzeba tej grze oddać. Ona świetnie wpisuje się w realia, które znamy z uniwersum. Pewnie, ma swoje bolączki, ale to jest najlepszy Tsubasa, jakiego mogliśmy dostać. Dziwny? Jeszcze jak! Osoby, których PESEL rozpoczyna się od cyfry 9, z pewnością kojarzą pegazusowego Goal 3. To produkcja o piłce, w której proporcje realizmu do grywalności są bardzo nierówne. Tymczasem Captain Tsubasa nieco frustruje, póki się jej nie nauczymy, ale opowiada o przygodach chłopca, który przeżył zderzenie z ciężarówką, ponieważ ta trafiła w piłkę, którą trzymał w rękach, więc sami wiecie… Tak było, nie wymyśliłam tego.
Na boisku, gdy dobrze sobie radzimy i wykorzystujemy dryblingi, obok licznika staminy pojawia się do napełnienia inny pasek, dedykowany całkiem ciekawemu wspomagaczowi. Kiedy nam się to uda, możemy uruchomić V-zone, dzięki czemu przez określony czas nasza drużyna pracuje na wyższych obrotach. Piłkarze są szybsi, futbolówka chodzi jak po sznurku. Daje to pewien handicap, ale nasza ekipa nie zaczyna nagle grać sama. Co więcej, nasi rywale także mają ten przywilej i nim się obejrzymy, musimy dobrze zewrzeć szyki obronne.
Skok na poprzeczkę. Captain Tsubasa: Rise of New Champion – finalne wrażenia z gry
Powyższy nagłówek nie został wymyślony, to też element nawiązujący do uniwersum. Przyznaję, sama jestem nieco zawiedziona, ale to nie wynika z jakości gry jako takiej, a moich horrendalnych oczekiwań. Niewątpliwie jednak Captain Tsubasa ma wszystko, czego można oczekiwać po produkcji o japońskim piłkarzu. Szaleństwo, brak logiki, efektowne zagrania. W roku Mistrzostw Europy polecam, bo jak tylko ogarnie się podstawy, da Wam wiele radości. Można grać też multi, więc jeśli macie zgraną ekipę fanów, prędko nie porzucicie pada.