Seria przygód o braciach hydraulikach jest starsza od większości osób w naszej redakcji. O tym, czy nasze rodzeństwo jest stare, ale jare, przeczytacie w recenzji Mario & Luigi: Brothership.
Musimy powiedzieć to na głos – mimo że Luigi dostał swoje pięć minut w serii Luigi’s Mansion, jest zdecydowanie tym mniej kochanym bratem. Tym, któremu rodzice mówią, że jest tak samo ważny, ale mieszkanie zawalone jest zdjęciami innego potomka. Pozostając przy rodzinnej przenośni, pewnie niejedno z Was trzymało niepodłączonego pada do Pegazusa podczas gry w Super Mario Bros i obserwowało kogoś innego, kto w tym czasie steruje bohaterem. Jakkolwiek by było, początek omawianej produkcji, w którym bracia jednoczą się we wspólnym uścisku, może poruszyć. Czy współpraca idzie im tak samo dobrze, jak działanie w pojedynkę? Dowiecie się o tym z mojej recenzji Mario & Luigi: Brothership.
Mamma mia!
Jak to się wszystko zaczyna? Nasz protagonista trafia do Grzybowego Królestwa. Fani serii doskonale znają to miejsce, zaś sympatycy retro jednoznacznie kojarzą je z jednym z najbardziej charakterystycznych przeciwników Mario, Goombą. Oczywiście przedstawicielem gatunku jest również Toad informujący radośnie bohatera o fakcie, że znowu mu się pokićkały zamki. W naszej nowej produkcji także dojdzie do serii niefortunnych zdarzeń. Na początku gry obserwujemy, jak Luigi wpada w opały, przez co znajdujemy go zwisającego z klifu. Gdy narażamy dla niego własne życie, zostajemy przerzuceni w zupełnie inne miejsce niż to, które jest nam doskonale znane.
Tym razem jednak naszym celem nie będzie ratowanie samej księżniczki, ale całego świata. Umówmy się, jeśli twórcy chcieli pozostać przy konwencji, musiałyby to być dwie dziewoje, w końcu towarzyszy nam brat. Tymczasem w grze pojawia się wątek doskonale znany z umiłowanych przeze mnie jRPG-ów. Musimy zatroszczyć się o drzewo o nazwie Uni-Tree znajdujące się w centrum chylącego się ku upadkowi uniwersum. Dla mnie to jednoznaczne skojarzenie ze wszelkiej maści produkcjami na PlayStation, w których ta roślina odpowiadała za żywotność świata, jak choćby Legend of Mana czy Final Fantasy IX.
Wszyscy na pokład!
Pewnie większość z Was, po zobaczeniu podtytułu tej recenzji Mario & Luigi: Brothership, odniosła wrażenie, że podtytuł nawiązuje do relacji naszych głównych bohaterów oraz faktu, że przyjdzie nam sterować obydwojgiem. To dobry trop, ale zwróćmy też uwagę na mrugnięcie okiem, które wykonują w naszym kierunku twórcy. Nasi milusińscy znajdują się na wyspie-statku Concordii (swego rodzaju hub), z której to będą podróżować w inne miejsca za pomocą armaty. Najpierw musimy jednak skorzystać z lunety i odnaleźć nową wyspę, którą warto odwiedzić. Kiedy już tego dokonamy, wskakujemy do działa i zostajemy wystrzeleni w dostrzeżone wcześniej miejsce. Tam już zajmujemy się problemami naszych oryginalnie wyglądających autochtonów. Warto zauważyć, że mieszkańcy zostali ciekawie zaprojektowani, są słodcy, a to jeszcze bardziej sprawia, że chcemy się nimi zaopiekować.
Cel, mechaniki i nasze zadania poznajemy jeszcze zanim wyruszymy w podróż. Motyw ten jest dobry dla nowych graczy, za to może być nieco nużący dla fanów samodzielnego poznawania świata, ponieważ dialogi możemy nieco przyspieszyć, ale nie w pełni przewinąć. Naszymi przewodnikami zostają Connie oraz Snoutlet. Ten drugi przypomina nieco prosiaczka ze skrzydłami i kiedy tylko czeka na nas coś nowego, radośnie nas o tym informuje.
Dwa w jednym
Pamiętacie może grę Brothers: a Tale of Two Sons, w której poruszamy się równocześnie dwójką bohaterów? Podobny zabieg znajdujemy w omawianej produkcji, jednak samo sterowanie jest zdecydowanie uproszczone i nie frustruje. Kierunek podróży nadajemy obydwojgu braciom na raz, za to osobne przyciski odpowiadają za podskakiwanie Mario oraz Luigiego. O ile na poziomach platformowych nie sprawia to większych kłopotów, pozytywnym wyzwaniem jest prowadzenie walk. Nasza przygoda posiada bowiem system RPG, wedle którego stajemy w szranki z różnymi stworzeniami, zbierając tym samym poziom doświadczenia i levelując.
Pojedynki z jednej strony mają charakter turowy, ponieważ w odpowiednim czasie zaznaczamy, co chcemy zrobić, zaś z drugiej – wymagają od nas kontrolowania sytuacji oraz interakcji. Jako że nasi bracia trzymają się razem, w przypadku dobrego refleksu wykonujemy ataki łączone. Zaznaczamy stworka, którego chcemy załatwić, zaś gdy bohater się do niego zbliża, musimy w odpowiednim momencie wcisnąć przycisk, który odpowiada u niego za skok. Choć informacja wyświetla nam się na ekranie, w ferworze walki można się czasem pomylić. Wówczas także wykonujemy atak, jednak jest on dużo słabszy. Z czasem otrzymamy także broń, której używanie także zostanie przypisane do konkretnych przycisków. Bardzo efektowne będą także ataki łączone, na które zużywać będziemy punkty many.
Podobny bajer zaimplementowano w kwestii obrony. Gdy przeciwnik na nas rusza, możemy przyjąć cios na klatę (w razie czego potem podleczyć się przedmiotem, m.in. grzybkiem) albo spróbować zrobić unik. Analogicznie, gdy atak prowadzony jest na Mario, wciskamy co innego, a gdy na Luigiego, co innego. To sprawia, że pojedynki są naprawdę ciekawe i dynamiczne.
Luigi, czyli ten mądry
Nasi bohaterowie nie zajmują się jedynie kopaniem tyłków przeciwników. Na ich drodze stają także realne zagadki środowiskowo-logiczne, które będziemy musieli rozwiązywać. Zazwyczaj rolę osoby myślącej w tym tandemie przejmować będzie Luigi. Zresztą, jego umiejętności przydadzą nam się wiele razy. Potrafi przecisnąć się przez wąskie przestrzenie, czy wyjąć rzepę z ziemi (vibe Familiady). Spokojnie, gra bardzo nam pomaga w tym aspekcie. Gdy tylko pojawi się szansa na to, by Zielony Brat zadziałał, na ekranie zobaczymy przycisk odpowiadający za jego akcję.
Przymierzanie spodni na kartonie
Na nasze statystyki wpływa nie tylko robienie masy dzięki kolejnym ustawkom. Wspomaga nas również sam ekwipunek. Warto zatem prócz wysłuchiwania problemów mieszkańców poszukać lokalnych handlarzy. Zwykle odróżniają się już z daleka, choć niestety nie prawią nam komplementów, gdy wkładamy nowe ubrania. Mogą nam jednak zaproponować całkiem ciekawe elementy. Co prawda nie zmienią nas wizualnie, ale za to zapewnią nam lepsze statystyki. Tym bardziej zatem nie powinniśmy przepuszczać naszym wrogom, ponieważ walki oraz dobre wyczucie czasu przy prowadzeniu ataków zapewnią nam nieco więcej złota niż możemy znaleźć na planszy. A to już możemy wydawać właśnie na takie bajery oraz przedmioty użytkowe, jak wspomniane grzybki zdrowia.
W recenzji Mario & Luigi: Brothership nie może zabraknąć mojej opinii również na temat warstwy graficznej. Całość bardzo mi się podoba. Zachowuje klimat serii, czego najlepszym dowodem jest możliwość „wybicia” zapisu gry, tak jak to robiliśmy z grzybkami w oryginale z NES-a. Jest kolorowo, baśniowo, family friendly. Gdyby nie główne postaci, można by zrobić crossover z ostatnimi przygodami księżniczki Zeldy. Obie gry wyglądają dość podobnie i są równie przyjemne w oglądaniu i ogrywaniu.
Sporo dobrego mogę powiedzieć też o udźwiękowieniu. Nie soundtrack mnie jednak urzekł, on jest po prostu w porządku (oddawać Yoko Shimomurę!), za to cała sfera sound desingu związana z poruszaniem się postaci, rozbijaniem pewnych rzeczy czy mową naszych bohaterów i ich przeciwników prezentuje się świetnie. Sposób, w jaki porozumiewają się bracia, jest czymś na wzór simlish. Przypuszczam jednak, że nie jest to do końca niezależny język. Brzmi jak pewne randomowe dźwięki, których znaczenie odczytujemy z tonu głosu oraz mimiki postaci.
Family friendly?
Jak możecie zauważyć, mocno podkreśliłam w recenzji Mario & Luigi: Brothership tę wylewającą się wręcz wzajemną miłość i sielankowość. Bracia działają razem, są sobie wzajemnie potrzebni, czy to podczas eksploracji, czy podczas walki. Można odnieść wrażenie, że świat wręcz należy do nich. Jest kolorowo, postaci są słodkie. My mamy sporo czasu, by poznać całą fabułę i poboczne aktywności, gdyż przejście to ponad 30 godzin. Tymczasem jest coś, co jednak może przeczyć tytułowi akapitu.
Otóż gra z misji na misję staje się coraz trudniejsza. O ile na początku wszystko nam idzie jak z płatka, tak już dogłębniejsze poznanie fabuły, w której dowiadujemy się, kto jest tym złym i nie lubi naszego drzewa życia, implikuje wzrost poziomu trudności. Prócz dobrej koordynacji palców i odpowiedniego wciskania przycisków w QTE, musimy faktycznie dbać o to, by zaglądać do handlarza po nowy ekwipunek, mieć stale przedmioty, które nas uzdrowią i po prostu nie szukać guza, gdy nie jesteśmy gotowi na starcie. Może się bowiem szybko okazać, że sfrustrowani utkniemy w jakimś miejscu, zamiast dzielnie przemierzać kolejne krainy. Warto mieć to na względzie, gdy będziemy kupować to młodszym dzieciom, choć wskaźnik PEGI poleca tę zabawę już siedmiolatkom.
Piraci z Grzybowego Królestwa. Mario & Luigi: Brothership – finalne wrażenia z gry
Ponowne wcielenie się w Mario i jego brata przyniosło mi dużo radości. To naprawdę ciekawa gra, stanowiąca wyzwanie również dla zaawansowanych odbiorców. Zróżnicowane działania, rosnący poziom trudności oraz bogactwo świata sprawiają, że jak już przeklikamy się przez początkowe instrukcje co do otaczającej nasz rzeczywistości, nie będziemy się nudzić ani przez chwilę. Można było postarać się o lepszą muzykę, ale to naprawdę niewielka łyżka dziegciu w całej bece miodu.
Recenzja Mario & Luigi: Brothership powstała dzięki kluczykowi od Nintendo. Dziękujemy za zaufanie!