Wejść w buty starszego brata. Saints Row – recenzja gry

Szefowa z Saints Row

Tylko w porządku, czyli niedostateczna? Gra, która nie miała prawa być dobrą, zaskakuje swoją grywalnością, czyli recenzja Saints Row.

Swoją osobowość młodej graczki oparłam na Saints Row The Third, który przez wielu jest uważany za najlepszą odsłonę przygód fioletowego gangu. Mam do tej serii ogromny sentyment, czekałam w 2013 roku na odtwórczą „czwórkę”, płakałam, gdy THQ zbankrutowało, a jeszcze bardziej, kiedy pojawił się paździerz w postaci spin-offu – Agents of Mayhem (o matko, jaka to była zła gra). Losy producenta tych gier, czyli Volition, nie prowadziły ich na spokojne wody. Po najnowszym Saints Rowie, reboocie serii, którego recenzję właśnie czytacie, studio zostało ostatecznie zamknięte. Przykre, ale do przewidzenia, bo Voliton nie było w stanie dosięgnąć poprzeczki, którą zawiesiło sobie wysoko lata temu. Nie można dosięgnąć ideału dwa razy.

Nie wróci więcej

To już nie to samo i nie ma szans, żebyśmy mogli kiedykolwiek dostać to samo (choć właściwie „to samo” już wyszło w 2020 roku w postaci remastera Saints Row: The Third). Największą wadą Saints Rowa jest to, że nie jest „trójką”… No i nie będzie. Ta gra jest jak ten młodszy brat, który chodzi do tej samej szkoły, co jego rodzeństwo, które osiągnęło poziom legendy, wszyscy je lubili i teraz ciepło wspominają. A ten młodszy brat to taka niedojda i ciągle mu przypominają, że nie jest tak dobry, jak się od niego oczekuje. Nie mówię na swoim przykładzie, moje rodzeństwo nie chodziło do mojej szkoły.

A w sumie Saints Row nie jest taki zły. Jeżeli przestaniemy patrzeć na tytuł jak na kolejną odsłonę legendarnej serii, a spojrzymy jak na luźnego, arcade’owego akcyjniaka, który nie traktuje siebie poważnie, pozwala siać zniszczenie i jeździć kradzionymi samochodami, to ujrzymy całkiem przyjemną gierkę. Nie legendarną, ale wartą poświęconego jej czasu.

Szefowa Świętych masuje sobie piszczel, bo ją boli podczas walki z wrogim gangiem

Wszyscy Święci mają bal

Najważniejsze w Saints Rowach zawsze było stworzenie szefa i trzymanie się z naszą najbliższą ekipą gangsterów, którzy służą nam jako wparcie. Zarówno ogniowe, jak i mentalne. Ponownie towarzyszą nam wyraziści i różnorodni bohaterowie, przy czym są oni grupą bardzo się szanującą i taką przytulaśną. W wolnym czasie oglądają razem seriale i jedzą gofry. To już nie to samo chodzenie na striptiz, co kiedyś. Ale czy ocieplenie i zmienienie wizerunku gangsterów z Santo Ileso jest takie złe? Mamy okazję pograć bohaterami nam bliższymi, których też da się lubić i których chętnie zabieramy na misję.

Moim ulubionym motywem jest to, że trzech z czterech bohaterów z naszej ekipy już na początku należy do jakiegoś ugrupowania. Dlatego gdy nasza postać wykonuje zadanie w ramach swojej pracy najemnika (oczywiście na umowę o pracę i z Multisportem), przyjaciele mogą ją ostrzec, że ich gang jedzie pokrzyżować nam plany, najlepiej ogniem krzyżowym. Dopiero w trakcie rozgrywki, gdy wszystko idzie nie tak, jak miało, pojawia się pomysł zostania szefem samemu sobie i założeniu własnej działalności gospodarczej. Tak powstają tytułowi Święci z Trzeciej Ulicy, którzy przywłaszczają sobie kościół, by zrobić w nim bazę wypadową, i zaczynają powoli przejmować miasto.

Cała ekipa Saints Row razem

Nikt nie powstrzyma imperium Świętych

Tym razem rozgrywka ma miejsce w pustynnym Santo Ileso. Mimo pewnej obawy, że akcja będzie miała klimat pustkowi i zabraknie ulic do ścigania i policji do strzelania, pozytywnie się zaskoczyłam. Piaszczystych terenów pełnych niczego jest sporo, ale nie ustępują im wielkie budynki metropolii (a jeden ma kształt buta, żeby było śmieszniej, bo to kowboje przecież).

Jako że to pełny reboot serii, zaczynamy naszą przygodę w obskurnym mieszkanku, a bohaterowie zastanawiają się, jak zapłacą czynsz. Z czasem zajmujemy wspomniany wcześniej kościół Świętych, a nawet gigantyczny drapacz chmur z basenem na dachu. Typowa historia z serii: „od zera do bohatera” – zdobywamy sprzymierzeńców, pojazdy, broń, budynki, zakładamy nawet firmy odzieżowe czy centrum badawcze. Wszystko jest piekielnie prześmiewcze, nikt niczego nie traktuje poważnie. Szczególnie nasza postać, dla której zarządzanie imperium jest drugorzędne, a najważniejszym jest sianie chaosu, nieuzasadniona przemoc i dbanie o najbliższych.

Poza głównym wątkiem, który opiera się na wykonywaniu kolejnych podpunktów naszego biznesplanu, robimy aktywności poboczne, które są dziwaczne i głupie. Oczywiście w pozytywnym sensie. Możemy wystawić negatywną opinię lokalowi leżącemu na terytorium wrogiego gangu i odpierać potem atak urażonych przeciwników. Albo grać w LARP-a, w którym uczestniczy całe miasto i wszyscy noszą kartonowe zbroje. Tak jak w poprzednich odsłonach robimy przekręty z ubezpieczeniem, rzucając się pod rozpędzone samochody i paraliżując ruch drogowy miasta.

Walka w Saints Row, główna bohaterka powala brutalnie przeciwny gang

Saints Row – finalne wrażenia

Nie jest to najlepsza gra w swoim gatunku, ale jest w porządku. Daje przyjemność, ma swoje momenty, jest bardzo ładna (robienie artystycznych screenów stało się moją gierką poboczną) i dobrze mi było, gdy spędzałam w niej czas. Fakt, że nie sprawia ona wrażenia wielkiego dzieła wszech czasów, ale jest warta swojej ceny. Warto dać szansę i ponownie pobawić się z gangiem Świętych, zwłaszcza, że nie wiemy kiedy powrócą kolejny raz i w jakim stanie. 

Scroll to Top