Blaszane żołnierzyki ruszają w świat. Tin Hearts – recenzja gry

Screen z gry "Tin Hearts", prezentujący wycinek ogrodu w posiadłości twórcy zabawek.

Są takie gry, które przypominają małe dzieła sztuki. Gry, które przenoszą nas myślami do świata dzieciństwa i kryją w sobie wiele wzruszającego uroku. Gry, które oferują niezapomnianą przygodę. Do tego grona zalicza się – bezsprzecznie! – Tin Hearts, niepozorna propozycja niezależnego studia Rogue Sun. Chcesz się przekonać, jak to jest trafić do królestwa zabawek, a nawet spoglądać na świat z ich perspektywy? Już teraz przeczytaj recenzję Tin Hearts.

Pierwszym, co zachwyca, gdy odpalamy Tin Hearts, jest wyjątkowa oprawa audiowizualna. Gra jest piękna zarówno pod kątem graficznym, jak i dźwiękowym. Kryje też w sobie niebywały urok, ponieważ jako gracze zostajemy natychmiast wciągnięci do świata pełnego zabawek. Jest więc kolorowo i uroczo.

Ale to tylko pozory. Moje wrażenia z ogrywania Tin Hearts pokażą Ci, że za fasadą zabawy i beztroski może kryć się zupełnie coś innego.

Screen z gry "Tin Hearts", prezentujący głównego bohatera, twórcę zabawek przy pracy.

Historia blaszanych żołnierzyków i ich stwórcy

Tin Hearts z pozoru wygląda niewinnie. Jak prosta i przyjemnie rozluźniająca gra typu cozy. Otaczają nas śliczne zabawki, do uszu dobiega przepiękna muzyka, a pierwsze zagadki, jakie mamy do rozwiązania, dostarczają wyłącznie pozytywnych emocji.

Szybko jednak zaczynają się schody. I to dosłownie.

Rozgrywka w Tin Hearts polega na sterowaniu grupą blaszanych żołnierzyków. Wypuszczamy ze szkatułki naszą ekipę i… puszczamy w świat. A ściślej: w wędrówkę po zakamarkach domu i ogrodu Alberta J. Butterwortha – artysty, genialnego wynalazcy i twórcy zabawek.

tin hearts – blaszany żołnierzyk z gry

Co kryje w sobie Tin Hearts?

Pierwsze przeprawy naszych żołnierzyków nie są specjalnie skomplikowane – ot, czasem musimy ich tylko ostrożnie pokierować. Jednak szybko dochodzą kolejne przeszkody i dodatkowe elementy rozgrywki. W ten sposób zakres naszych działań się poszerza – tu musimy ułożyć klocki, tam przekręcić wiatrak, gdzieś indziej – przemieścić zabawkową kolejkę.

Bywają momenty, w których żołnierzyki skierowane do większego pudełka dostarczają nam znajdziek oferujących nowe umiejętności. I jest to na przykład – supercenna! – możliwość manewrowania czasem (zatrzymaj, przyspiesz, cofnij, zwolnij). Innym razem wprawiają w ruch znajdujące się wokół zabawki, strzelają z uroczych armatek, przesuwają przedmioty albo przewracają deski, aby ułatwić sobie dojście do celu. Oczywiście magia Tin Hearts kryje się w tym, że to my nadajemy im życia, wytyczamy ścieżki i prowadzimy do celu.

Magią jest także to, że po wykonaniu któregoś z zadań może się nam ukazać filmowa scenka. Scenka prezentująca retrospekcje z życia Alberta oraz jego żony i córeczki. W ten sposób poznajemy historię mieszkańców posiadłości, w której się znajdujemy. Możemy także zrozumieć nieco bardziej, co doprowadziło na przykład do bałaganu w tym czy innym pomieszczeniu.

Screen z gry "Tin Hearts", przedstawiający retrospekcję z żoną twórcy zabawek odbierającą list przy drzwiach wejściowych.

Witajcie w naszej bajce!

Baśniowo-magiczna oprawa Tin Hearts zdecydowanie przyciąga uwagę. Ale choć początkowo gra wygląda na prostą, miłą i przyjemną, to w okolicach przełomu drugiego i trzeciego aktu zaczyna męczyć. Poszczególne poziomy robią się coraz dłuższe, a my, zamiast rozwiązywać zagadki i manewrować żołnierzykami, musimy wciąż się przemieszczać. Tu przynieś, tam podnieś, tu wróć po pierwsze, tu obróć drugie, tu przejdź cały ogród, żeby coś znaleźć. Ruchów do wykonania i metrów do pokonania jest tu zdecydowanie za dużo.

Podoba mi się to, że poziom trudności rośnie stopniowo. Możemy na spokojnie poznawać różne mechaniki gry. Odkrywamy także nowe zakamarki posiadłości i mamy coraz więcej do przemyślenia. Ale w którymś momencie Tin Hearts przestaje być przyjemnym wyzwaniem dla szarych komórek. Staje się za to kolejną nieco przeciągniętą, nużącą rozrywką.

Screen z gry "Tin Hearts", przedstawiający dłoń w trybie VR oraz stolik.

Można sobie pomóc

Choć w miarę postępu rozgrywki pokonywanie kolejnych poziomów Tin Hearts robi się trudniejsze, to gra kryje w sobie parę ułatwień. Po pierwsze: mamy możliwość skorzystania z trybu podpowiedzi. Po drugie: kiedy zatrzymamy czas, ukazuje się nam ścieżka, jaką podążać będą nasze blaszane żołnierzyki. W ten sposób możemy sobie wyobrazić, gdzie spadną, gdzie odbiją się od ściany, a gdzie pójdą prawidłowo.

Z tym elementem wytyczania ścieżki mam jednak pewien problem. Nie z samym ułatwieniem – bo to jest genialne. Natomiast z tym, że gra z reguły przewiduje tylko jeden sposób dotarcia do celu. Chciałabym mieć tutaj więcej do wymyślania i do swobodnego kombinowania. Tymczasem albo wczuję się w skórę twórców, albo nie dotrę do celu wcale.

Z kilkoma poziomami miałam zresztą duży kłopot – a jeden wręcz doprowadził mnie do płaczu. I kiedy tak połykałam łzy frustracji i rozczarowania, odpalałam pomocne nagrania na YouTubie. Tu jednak czekało mnie niemałe zaskoczenie! Niektóre poziomy wyglądały kiedyś (albo na innych sprzętach?) inaczej. Zwracali na to uwagę także inni komentujący, co oznacza, że nie zwariowałam i oczy mnie nie myliły. Ciekawa sprawa!

Screen z gry "Tin Hearts". Na grafice widzimy ekran z podpowiedzią do zagadki.

Za co polubiłam Tin Hearts?

Jako fanka gier o charakterze relaksującym doskonale odnalazłam się przy Tin Hearts. Przynajmniej dopóki nie nadeszły te nieco bardziej frustrujące momenty. Zakochałam się szczególnie w magicznej atmosferze i klimacie ogromnej posiadłości pełnej zabawek. Oraz w muzyce – ścieżka dźwiękowa do tego tytułu jest absolutnie wyjątkowa. Piękna, kołysząca, otulająca – w sam raz do relaksacji, snu czy medytacji.

Tin Hearts to spokojna, niespieszna przygodówka, nastawiona przede wszystkim na rozwiązywanie zagadek logicznych. Do pokonania mamy tutaj ponad czterdzieści poziomów, co daje koło piętnastu godzin rozgrywki. A to, jak na niezależny tytuł z sektora puzzle games, naprawdę dużo.

Screen z gry "Tin Hearts". Grafika pokazuje, jak wygląda ekran wyboru poziomu rozgrywki w grze na konsoli PlayStation 5.

Spotkałam się natomiast z opiniami, że Tin Hearts jest średnio wygodne do ogrywania na pececie. W przypadku sterowania na konsoli PlayStation 5 jest jednak ono naprawdę przyjemne. Tylko w niektórych momentach musiałam się namęczyć, żeby ustawić pod odpowiednim kątem tor lotu żołnierzyków. Chciałam, aby łagodnie odbiły się od bębenka, tymczasem podgląd ścieżki znikał i dopiero po dłuższym kręceniu znów wracał. To jednak drobnostka. Tak poza tym – gra nie dostarczyła mi większych problemów.

Chyba że za problem uznamy to nieszczęsne łażenie to tu, to tam. Zdecydowanie wolę działanie – a w Tin Hearts raczej nie o to chodzi.

Screen z gry "Tin Hearts" prezentujący widok gry z perspektywy blaszanego żołnierzyka maszerującego po stole.

Tu miał być VR

Pierwotnym założeniem studia Rogue Sun było wyprodukowanie gry na VR. I rzeczywiście, da się zauważyć elementy wizualne (na przykład nasze dłonie) wyciągnięte żywcem ze świata wirtualnej rzeczywistości. Tyle że obecnie wersja VR – przynajmniej na konsolę PlayStation 5 – przestała być dostępna. Na całe szczęście twórcy przewidzieli także taki wariant rozgrywki, który pozwala mierzyć się z Tin Hearts na klasycznym sprzęcie. Gra pozostaje zatem dostępna na konsole: Nintendo Switch, PS4 i PS5, Xbox One i XSX. W dwu ostatnich – także w usłudze Game Pass. Ogramy ją również na pecetach.

Niewykluczone, że wersja VR Tin Hearts powróci w 2024 roku, czego niecierpliwie będę wyczekiwać. Jestem przekonana, iż będzie to niezwykłe doświadczenie. Bo w tym pięknym, uroczym świecie aż chce się znaleźć!

Screen z gry "Tin Hearts", przedstawiający stolik z zabawkową kolejką w grze

Cudowny świat zabawek. Tin Hearts – wrażenia finalne

Choć omawiany tytuł ma swoje słabsze momenty, jestem przekonana, że pozostanie w mojej pamięci na długo. Tin Hearts ma w sobie coś relaksującego – nawet jeśli poziom wyzwania jest czasem zbyt wysoki. Dostarcza również tak miłych wrażeń audiowizualnych oraz wzruszających momentów, że trudno się od niego oderwać. Wielokrotnie, gdy już musiałam odejść od konsoli, mówiłam sobie: „jeszcze jeden poziom”. A potem jeszcze jeden.

I chyba nawet byłabym skłonna dodać ten tytuł do grajmerkowej listy gier na wieczorny relaks dla grającej mamy. Bałabym się jednak, że skończyłoby się to tak, jak w piosence Maryli Rodowicz. Tej, w której padają słowa: Co się stało z mamą, mama zniknęła stąd. Trudno jednak rozstać się ze światem, w którym otaczają cię drewniane pociągi, blaszane żołnierzyki i kolorowe klocki. Tu po prostu jest pięknie. Może nie tak beztrosko, jak mogłoby się wydawać. Ale pięknie.

Recenzja Tin Hearts powstała dzięki uprzejmości Wired Productions.

Scroll to Top