Czarownica zamyka cię w innym wymiarze. Co robisz? Whateverland – recenzja gry

Recenzja Whateverland – plakat gry, bohaterowie (Vincent i Nick) na tle kilku wkomponowanych w tło zdjęć krainy Whateverland

Jeśli lubiliście grać w stare point-and-clicki, przeczytajcie tę recenzję, a zobaczycie, że Whateverland to coś dla Was.

Produkcja od Caligari Games to typowa pozycja typu wskaż i kliknij z ciekawą, wciągającą historią. W Whateverland znajdziemy dużo magii, całą masę minigierek, do których jeszcze w tej recenzji wrócę, bogatą fabułę, a nawet elementy muzyczne! To wszystko okraszono sporym wiadrem absurdalnego czarnego humoru, który sprawia, że jedna brew i jeden kącik ust się trochę unoszą. W trakcie rozgrywki słuchamy świetnej muzyki, której linię melodyczną wygrywa akordeon – bardzo nieoczywisty wybór, jak na grę komputerową. Ale Whateverland pełne jest nieoczywistości, mimo że może nie widać tego na pierwszy rzut oka.

Wysypiskiem mnie nie przekonasz

Rozgrywkę rozpoczynamy w świecie podobnym do naszego. Vincent, czyli nasz późniejszy protagonista, próbuje ukraść wspaniały naszyjnik. Pech sprawia, że należy on do wiedźmy Beatrice. Z jej monologu dowiadujemy się, że czarownica zamierza przykładnie ukarać złodzieja. Strąca go do bliżej nieokreślonego na mapie miejsca. Tak właśnie trafiamy do Whateverland, wyrafinowanego więzienia, do którego Beatrice zsyła wszystkich, którzy jej czymś zawinili.

Recenzja Whateverland – malownicze wysypisko, prolog gry, szalony naukowiec, głównybohater, Vincent

Kraina zapełniona jest najdziwniejszymi postaciami. Co więcej, wpływa na nie, z czasem zmuszając do wyjścia na wierzch ich prawdziwe charaktery. A że Whateverland to kraina przepełniona magią, dzieje się to za jej pomocą. Mamy więc artystę, który od dołu jest już duchem i potrafi szybować, mamy niewidzialnego typa, któremu widać tylko buty (chodzi wte i wewte po barze). Do tego wszystkiego są różne antropomorficzne zwierzęta, więc nigdy nie wiadomo, czy masz do czynienia z psem, czy lojalnym lokajem.

Powiem szczerze: najsłabszym elementem gry jest jej początek. Vincent trafia na jakieś bliżej niesprecyzowane wysypisko. Wszędzie jest pełno gratów i mimo że wizualnie już wtedy wygląda to wszystko dość interesująco, to nie mamy zbyt wielu możliwości interakcji. Tu można zamienić dwa słowa z gadającym ptaszyskiem (ma na imię Eddie!), tam jakiś szalony naukowiec klnie na czym świat stoi. Ale do właściwego, można powiedzieć, miasteczka, dotrzemy po dopiero przejściu około godzinnego prologu. Tam zaczyna się prawdziwa zabawa!

Recenzja Whateverland – oburzony kruk Eddie

Czy złodziej jest automatycznie złym człowiekiem?

Już na początku gra informuje nas, że możemy obrać dwie linie narracyjne. Ta dziwna kraina rządzi się swoimi prawami. Postacie chętnie nam pomogą, pod warunkiem, że my też coś dla nich zrobimy. Możemy więc pokierować Vincentem tak, że będzie próbował trochę pomóc ludziom i mimo sarkania sprawi mu to przyjemność. Druga ścieżka to robienie tego, co umie najlepiej – czyli lawirowanie, okradanie i kłamanie. To od tych decyzji będą zależeć dalsze losy naszego poczciwego czarnobrewego złodziejaszka. Wygląda więc na to, że tam, gdzie jest kara – może się też pojawić odkupienie.

Recenzja Whateverland – Nick, towarzysz głównego bohatera

Pierwszym zadaniem Vincenta jest uwolnienie z opresji niejakiego Nicka. Nie powiem Wam, z jakiego „więzienia” go trzeba uwolnić, bo wiąże się z tym pewien żart w grze, który uważam za całkiem niezły. W postaci Nicka otrzymujemy nieocenionego przewodnika po Whateverland oraz źródło nieustających żarcików, nie mogło go więc w mojej recenzji zabraknąć.

Nieco nieudolny i niespełniony pisarz nie stworzył jeszcze swojego Wielkiego (przez duże „W” i duże „D”) Dzieła. Pewnie za dużo czasu spędza w barze. Po jego ubiorze zaś możemy wnioskować, że jest uwięziony już od dość dawna, jednak dobry humor i chęć działania go nie opuszczają. Zna wszystkich mieszkańców Whateverland, a przy tym (przynajmniej w mojej wersji fabuły) nawiązuje z Vincentem przyjacielską relację, dzięki której usłyszymy dużo sarkastycznych żarcików.

Klisza to nic złego

Parę minut po ukończeniu prologu gry otrzymujemy wspaniałą mapę, dzięki której będziemy się poruszać po tej magicznej krainie za pomocą szybkich podróży. Zobaczcie sobie na zrzut ekranu, bo jest ona naprawdę zjawiskowo pięknie narysowana! Prawie każda lokacja ma kilka pomieszczeń, w których możemy klikać na różne rzeczy, żeby Vincent je skomentował, albo rozmawiać ze znajdującymi się tam postaciami.

Mapka Whateverland – bardzo kolorowa, robi wrażenie!

Szybko okazuje się, że istnieje pewne zaklęcie zdolne przywołać Beatrice. Jest ono podzielone na kilka części, które musimy odnaleźć i odzyskać. Każdą z nich ma inna postać, która oczywiście wymyśli nam jakieś zadanie do wykonania. Jasne, ten fragment fabuły jest dość pretekstowy, ale ostatecznie nie wymagałam od małej, niezależnej produkcji zmieniającej życie historii. Ta jest zupełnie wystarczająca.

Minigierki to jest życie!

I mówi to osoba, która nigdy takowych nie lubiła. Szerokim łukiem omijałam Gwinta w trzeciej części Wiedźmina. Klikałam nawet podpowiedzi przy schematach chemicznych w recenzowanym przez mnie prequelu historii Sherlocka Holmesa sprzed paru lat. Ile razy można było pominąć jakąś gierkę, starałam się to robić. Ale te tutaj jakoś mnie wciągały. A było ich sporo!

zasady gry Bell&Bones

Przede wszystkim mamy więc Bell&Bones, główną grę, w którą zagrywają się wszyscy mieszkańcy Whateverland. To coś w rodzaju… strategicznej turowej piłki nożnej, w której piłka jest dzwoneczkiem, a my mamy po trzech (a właściwie czterech, razem z bramkarzem) zawodników. Wiem, brzmi zupełnie zwariowanie, ale gra się całkiem sprawnie, może jest nawet trochę za łatwo. Przynajmniej z najsłabszymi przeciwnikami, bo żeby zwrócić uwagę pewnej postaci, musimy pokonać właściwie wszystkich liczących się w Bell&Bones mieszkańców Whateverland. Ta gra kończy się na zdobyciu punktu i dobrze, bo jest sporo partii do rozegrania.

Podobno Whateverland ma aż dziewiętnaście minigierek, jednak niestety nie poznałam wszystkich, bo na potrzeby tej recenzji przeszłam grę tylko raz. Każdy fragment zaklęcia można zdobyć na dwa sposoby, więc chyba sporo mnie ominęło. Ale, szczerze powiedziawszy, nie wiem, czy umiałabym być Vincentem – złodziejem i krętaczem. Pewnie te z ciemnej ścieżki polegają na włamywaniu się albo czymś takim. Możecie sprawdzić to sami.

Recenzja Whateverland – minigierka

Ja zaś zrobiłam tatuaż syrenowi (tak, syreny to nie tylko kobiety!), ugotowałam pyszniutki ramen, ale też ułożyłam piosenkę, którą lokalna kapela zagrała w klubie, oraz pomogłam trochę pchnąć do przodu fabułę pewnej książki fantasy. Każda minigra różni się diametralnie od pozostałych, ale wszystkie mają wysoki poziom i potrafią utrzymać zainteresowanie.

Kolorystyczne cacko

Lubię gry, które mają ciekawą grafikę. Ale nie taką naśladującą ludzkie życie, o czym mówiłam nawet w odcinku podcastu o grach retro i noworocznych postanowieniach. Uwielbiam, gdy produkcja ma swój styl graficzny – komiksowy, zapadający w pamięć, miły dla oka. Takie właśnie jest Whateverland. Kreska jest dość gruba i w tym tkwi urok tego stylu, ale nie tylko.

most, kolory, ujęcie z oddalenia

Najbardziej urzekło to, jak twórcy dobrali kolory. Już na plakacie gry (zobaczcie na obrazek wyróżniający u samej góry tego tekstu) widać, że się nie patyczkują. Czerń połączono tu z kilkoma odcieniami niebieskiego oraz jaskrawym fioletowym. I wiele lokacji w grze będzie bazować właśnie na tych kolorach – czasem z domieszką czerwieni, innym razem pomarańczowego lub zielonego. Wszystko to sprawia, że Whateverland kojarzy się trochę z Timem Burtonem, a trochę z klimatami noir, jak choćby z Backbone (którego prolog recenzowałam).

Jednak niektóre miejscówki rozbłyskują inną kolorystyką – kasyno razi żółtymi kandelabrami i czerwonymi ścianami, a mroczny most ma bardziej stonowane, ciemne kolory. Pasuje to też do postaci przebywających w wymienionych lokacjach. Wszystko to sprawia, że każda scenka we Whateverland jest właściwie osobną, świetnie skomponowaną i dobrze przemyślaną ilustracją.

Whateverland – syren robiący przyjemne wrażenie, bohater Vincent dziwi się, że syren jest płci męskiej

Wskaż i kliknij, i graj! Whateverland – finalne wrażenia

Jeśli miałabym z czymś porównywać tę produkcję, to byłby to stary klasyk – Hokus Pokus Różowa Pantera. Uderzyło mnie to dopiero w połowie rozgrywki, ale podobieństwo jest niezaprzeczalne. Obie gry mają miłą dla oka komiksową grafikę, obie są point-and-cllickiem, w obu znajdziemy niewyszukany, ale satysfakcjonujący, trochę czarny humor.

Żeby nie zabrnąć zbyt daleko w podobieństwa, w Panterze próżno szukać minigierek, które pełnią tak ważną rolę w produkcji Caligari Games. Whateverland za to (bo przecież jego tutaj recenzuję!) nie ma tak wspaniałego dubbingu jak Pantera. Co więcej, w ogóle nie ma polskiej wersji. Ale to jedna z niewielu jego wad.

komunikat o pozyskaniu fragmentu zaklęcia potrzebnego do ukończenia gry

Do listy minusów dodałabym jeszcze wspomniany przeze mnie słaby początek. Prolog Whateverland był dostępny już w 2020 roku i może dlatego mam wrażenie, że mocno odstaje od reszty. Sama gra wyszła bowiem w roku 2022, dzięki kampanii na Kickstarterze. Szkoda, bo być może wielu się od tego prologu odbije (ja byłam tak znużona, że prawie grę odinstalowałam). Mam jednak nadzieję, że nie, bo wielbiciele czarnego humoru i point-and-clicków na pewno znajdą we Whateverland coś dla siebie.

Scroll to Top