Zasadźmy drzewo many. Trials of Mana – recenzja gry

Tytuł gry w środku, w tle ciemny las, drzewa i świetliki.

Z recenzji Trials of Mana dowiecie się, czy w końcu uda nam się uratować świat na dobre.

Seria Mana narodziła się w 1991 r. i pierwotnie miała być spin-offem innej kultowej franczyzy Squaresoftu, Final Fantasy. Jednakże już druga produkcja, znana na naszym kontynencie jako Secret of Mana, miała wytyczać inny kierunek, odżegnując się od wspomnianego tytułu. Pomysł na tyle spodobał się odbiorcom, że Japończycy nie poprzestali na jednej przygodzie. W 1995 r. na Super Famicomie pojawiła się kontynuacja, czyli Seiken Densetsu 3. W recenzji Trials of Mana przeczytacie o tym, jak prezentuje się to międzynarodowe i odnowione wydanie.

Jeden z sześciu

Na początku rozgrywki wybieramy, w kogo z głównych bohaterów chcemy się wcielić. Co ciekawe, ta decyzja faktycznie ma znaczenie. Choć postawienie na którąś z postaci nie zapewni nam wyraźnego handicapa, pozwoli poznać główną historię z innej perspektywy. Ja początkowo przejęłam stery nad Rieszą. Dziewczyna to dzielna amazonka. Walczy o byt swojego królestwa, ale także opiekuje się małym braciszkiem. Pewnego razu, gdy wraca do zamku, nie może nigdzie odnaleźć malca. Okazuje się, że chłopiec został zmanipulowany przez złego maga, co doprowadziło do tragedii. Riesza robi zatem wszystko, by znów zjednoczyć się ze swoim krewniakiem. Sprowadza się to do podróżowania po świecie i zbierania tzw. elementów (nie mylić ze współczesnym rozumieniem tego słowa) wywodzących się z żywiołów, które to zapraszamy do naszego zespołu.

Troje bohaterów jest w więzieniu. Otaczają ich surowe ściany z cegieł.

Choć pozostałe postaci kierują się nieco innymi motywacjami, historie wzajemnie się przenikają. O ile początkowo sterujemy wyłącznie wybrańcem, już w pierwszym rozdziale kompletujemy trzyosobową drużynę. Jeżeli bardzo nas ciekawi, jak wygląda przeszłość towarzyszy, a nie chcemy rozgrywać ich historii od samego początku, istnieje możliwość, by wcielić się w wybraną postać. Grywalna retrospekcja sprawia, że docieramy do tego samego punktu i możemy już odhaczyć znajomka na naszej liście.

W pozostałych rolach

Jeśli interesuje Was zdobycie platyny, jedno przejście nie będzie wystarczające. W przypadku, gdy kompletnie nie zależy Wam na trofeach, warto poznać krótki zarys fabularny poszczególnych postaci. Osierocony Duran, szlachetny rycerz, zostaje mocno zraniony przez złego maga i poprzysięga zemstę. Angela zamieszkująca lodowe królestwo ucieka z niego, gdy dowiaduje się o tym, że matka chce ją poświęcić dla własnych celów. Kevin posiada moce wilkołaka, przypadkowo zabija przyjaciela i szuka sposobu na to, by przywrócić go do życia. Sepleniąca Charlotte, wychowywana przez duchownego Heatha, staje się świadkiem jego porwania i postanawia mu pomóc. W końcu Hawkeye, fałszywie oskarżony o morderstwo, ucieka, by zdobyć siły do pokonania złej wiedźmy.

Prawy sierpowy

Skoro to jRPG, czeka nas masa walk. Dobrą wiadomością jest jednak fakt, że na niższych poziomach trudności nie trzeba specjalnie poświęcać czasu na grind. Przeciwników są dosłownie setki, trudno ich ominąć, dlatego nasi bohaterowie będą się rozwijać równolegle ze wzrostem wyzwania w głównej opowieści. Podczas potyczek mamy do dyspozycji dwa główne ataki fizyczne. Standardowo, jeden jest szybki i słaby, drugi mocniejszy, ale wymaga chwili na uderzenie.

Żyjemy w magicznym świecie, więc czary nie są nam obce. Sama częściej uciekałam się do ataków fizycznych, a tego typu moce przydawały mi się głównie przy utrzymaniu postaci przy życiu. Podczas walk dostajemy także możliwość korzystania z przedmiotów. Sami wybieramy, które spośród nich dostępne będą w menu podręcznym postaci. Musimy jednak pamiętać, że istnieją też pewne ograniczenia. Każdej rzeczy możemy użyć maksymalnie dziewięć razy podczas potyczki. Z bossami będzie to odczuwalne.

Kobieta szuka książek w bibliotece. Obok regału z książkami stoi drabina.

Rzeki przepłynęłam, góry pokonałam

W Trials of Mana dostajemy do dyspozycji całkiem sporą mapę świata. W miastach i wioskach rozwiązujemy problemy mieszkańców, możemy odpocząć i uzupełnić ekwipunek. Wszystko, co znajdziemy pomiędzy, sprowadza się do wbijania kilometrów i prowadzenia walk. Nie ma mowy o losowych potyczkach, naszych przeciwników widzimy ze sporej odległości. Wrogowie się respawnują, więc przemierzane odległości w sposób naturalny się wydłużają.

Jak w wielu grach, w których walczymy o pokój na świecie, będziemy chodzić z punktu A do B oraz z powrotem. Oznacza to całkiem sporą powtarzalność. Na szczęście możemy sobie nieco pomóc. Użycie przedmiotu Magic Rope sprawi, że znajdziemy się na samym początku danego labiryntu. Warto też korzystać z nietypowych środków lokomocji. Możemy zostać wystrzeleni z armaty, jak w recenzowanym przeze mnie Mario & Luigi: Brothership, ale i popłynąć na wielkim żółwiu. To pozwala na zachowanie humorystycznego klimatu rozgrywki.

Jest na co popatrzeć

Dla kogoś, kto pierwszą styczność z grą miał na SNES-ie, różnice w grafice będą oszałamiające. Dotyczy to w zasadzie każdej kwestii – modeli postaci, miast, przeciwników. Rozległe tereny zostały szczegółowo przedstawione, a do eksploracji zachęcają ukryte skrzynie i inne przedmioty. Nawet i bez tego jednak dobrze jest czasem ruszyć przed siebie i zapatrzeć w dal.

Drzewo, w tle niebo. Na środku napis tłumaczący fabułę.

Muzycznie twórcy nas mocno nie rozpieszczają. O ile same kawałki w większości łatwo wpadają w ucho, jest ich stosunkowo mało. Skoro będziemy długo i żmudnie przemierzać tamtejsze krainy, na dodatek często będą to te same miejsca, osłuchamy się z nimi nawet bardziej niż byśmy chcieli. Równocześnie jednak kompozycje nie wydają się być idealnie pasujące do gry. Równie dobrze można by je losowo odpalać, jak w serii Tony Hawk czy FIFA. Uwierzcie, motyw walki czy innej aktywności nie będzie na tyle charakterystyczny, byście go rozpoznali.

A kuku!

Postać nawet nie drugo-, a trzecioplanowa. Niewiele mówi, korzyści ze spotkań są wymierne, ale nie fantastyczne. A jednak gdybym w recenzji Trials of Mana nie wspomniała o Lil’ Cactusie, ten tekst byłby niepełny. Nasz zielony kolega nie występował w oryginale. Poznajemy go w PSX-owym Legend of Mana, w którym z miejsca zaskarbił sobie sympatię graczy. W remaku Trialsów musiał się zatem pojawić.

Mały Kaktus jest ukryty w różnych miejscach mapy. Pojawia się w miasteczkach, ale i na otwartych przestrzeniach. Gdy wejdziemy z nim w interakcję, dostaniemy pieczątkę. Zdobycie pięciu kolejnych daje nam jakiś bajer. Mogę to być zniżki w sklepie, czy też delikatny dodatek do punktów doświadczenia. Panowie ze Square mają głowę do wymyślania ciekawych postaci.

Mały kaktus z kwiatkiem na głowie. Uśmiecha się i tańczy.

Przepisz tak, żeby facetka się nie domyśliła

Im dłużej grałam w recenzowane Trials of Mana, tym silniej rezonowało we mnie odczucie „już gdzieś to widziałam”. Jasne, ukończyłam wiele jRPG-ów, więc sporo zagrywek znam. Mimo to miałam wrażenie, że tych elementów stycznych jest zbyt wiele, by mogło chodzić wyłącznie o przypadek. Udało mi się jednak odkryć, skąd się to wzięło.

Posiadam inną produkcję ze stajni Square, Romancing SaGa 2: Revenge of the Seven. To młodsza gra od omawianej, więc to w niej nastąpiła zżynka. Szukanie kaktusa lub Pana S, ukryte skrzynie, grafika, prezentacja miejscowości, błyszczące przedmioty rozrzucone po świecie. Oczywiście sama fabuła, tryb walki i mechaniki są inne, ale jednak czułam pewien niesmak, tym bardziej, że to nawet nie jest jedna seria.

Walka żywiołów. Trials of Mana – finalne wrażenia z gry

Sześć odrębnych historii, sporo walki, magia. Trzeba wziąć dobre buty, bo chodzenia jest dużo, ale to ciekawa i przyjemna produkcja. Potrafi wciągnąć do tego stopnia, że miejscami nie chce się odkładać pada. Równocześnie nie jest na tyle dziwna, by można ją było utożsamić z „typową japońszczyzną”. Bardzo możliwe, że zechcecie ją ukończyć więcej niż raz.

Leave a Comment

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Scroll to Top
Verified by MonsterInsights