Złote dziecko niezalu. Chained Echoes – recenzja gry

Grafika wyobraża bohaterów gry Chained Echoes

Sektor gier niezależnych cieszy się niesłabnącą popularnością. Trudno się temu dziwić, gdy twórcy indyków zaskakują nas wieloma oryginalnymi pomysłami. W tym nieprzebranym oceanie ciekawych gier trafiają się jednak tytuły wyjątkowe. O jednym z nich opowie Wam moja recenzja Chained Echoes.

Chained Echoes to produkcja, która już od jakiegoś czasu figurowała na mojej liście rzeczy do nadrobienia. Jako fan klasycznych jRPG-ów nie mogłem przejść obok tej gry obojętnie. W końcu znalazłem czas na jej ogranie i szczerze żałuję, że nie zrobiłem tego wcześniej. Dzieło Matthiasa Lindy to przepiękna laurka dla klasyki gatunku jak Final Fantasy VI, Xenogears czy Chrono Trigger. Lista inspiracji jest naprawdę długa i nie ogranicza się jedynie do świata gier. Nawet jako żółtodziób w dziedzinie anime byłem w stanie wyłapać nawiązania do Neon Genesis Evangelion, Full Metal Alchemist czy Berserka. Bardziej wprawne oko zapewne znajdzie tutaj o wiele więcej. Rozmach tej produkcji jest imponujący tym bardziej, że jest ona niemalże w całości dziełem jednej osoby. Śmiało mogę powiedzieć, że Chained Echoes często przyćmiewa bardziej popularne Sea of Stars, którego recenzja znajduje się na naszej stronie. I wierzcie mi na słowo – nie ma w tym stwierdzeniu nawet odrobiny egzaltacji.

Bitwa otwierająca całą przygodę

Dramat w czterech aktach

Fabuła gry przenosi nas do wyspiarskiej krainy Valandis, która od 150 lat pogrążona jest w wojnie. Jedną z postaci centralnych dla całej opowieści jest Glenn, młody najemnik, którego poznajemy na samym początku przygody. W trakcie szturmu na wrogi bastion, nieświadomy konsekwencji swoich czynów chłopak doprowadza do tragedii na niespotykaną dotąd skalę. Ogrom zniszczeń i ofiar jest tak wielki, że wszystkie strony konfliktu decydują się na przerwanie działań wojennych. Zawarty zostaje kruchy pokój. Jednak warunki traktatu nie odpowiadają prawie nikomu. Chociaż rany po niedawno zakończonej wojnie nie zdążyły się zagoić, wszyscy ze zgrozą obserwują, jak nad Valandis ponownie zaczynają kłębić się ciemne chmury.

Nie będę Was oszukiwał, scenariuszowi tej gry nie udaje się uciec od typowej dla gatunku sztampy. Wszak ponownie stajemy na czele grupy śmiałków, którzy muszą ocalić świat przed nim samym oraz wielkim złem. Na szczęście te wszystkie kalki są nam serwowane w bardzo przystępny i lekkostrawny sposób. Historia próbuje uderzać w poważniejsze tony, ale z reguły udaje jej się uniknąć pompatyczności. Czego natomiast nam nie żałuje, to wszelkiej maści dramatów. Dobry Boże, ilość tragedii i traum, które spadają na poszczególne postaci jest zatrważająca. Ten depresyjny obraz świata od czasu do czasu przełamywany jest jakimś dowcipem. Ale ogólnie panuje tutaj dosyć przygnębiająca atmosfera.

Wielkim czerwiom najwyraźniej przestał odpowiadać upalny klimat Arakis

Fabuła jest wielowątkowa i prowadzona w sposób znany m.in. z Final Fantasy VI. Zanim dojdzie do spotkania całej drużyny, perypetie poszczególnych członków zespołu obserwujemy osobno. Same postaci są dosyć archetypowe, ale z wyraziście nakreślonymi osobowościami. Każdy bohater ma swoje wewnętrzne rozterki, problemy z przeszłości oraz motywację do wzięcia udziału w wyprawie. Przyznam, że rozwój wydarzeń niejednokrotnie potrafił wywieść mnie w pole. Często wydawało mi się, że już rozumiem, o co chodzi w tej historii. Gra wówczas fundowała mi twist fabularny, który kompletnie odmieniał optykę na znane już wydarzenia. Dzięki takim zabiegom czułem się naprawdę bardzo zaangażowany w opowieść. Całość została podzielona na cztery obszerne akty. Scenariusz jest bardzo liniowy. Gracz nie ma większego wpływu na dalszy przebieg wypadków. Jest to jednak cecha typowa dla klasycznych jRPG-ów.

Jak świat długi i szeroki

Poza pierwszym aktem, który jest liniowy i służy wprowadzeniu do scenerii, Chained Echoes oferuje sporo swobody w eksploracji. Chociaż na późniejszych etapach rozgrywki zdarzają się sytuacje, gdy produkcja nie pozwala nam gdzieś pójść, ponieważ scenariusz jeszcze tego nie zakłada. Niemniej większość świata stoi przed nami otworem. I warto z tego korzystać, ponieważ badanie otoczenia odgrywa tutaj istotną rolę. Świat gry skrywa przed nami wiele sekretów, których odkrycie jest zawsze w jakiś sposób nagradzane. Chained Echoes ogólnie bardzo sprawnie zachęca gracza do podejmowania się wszelkiej maści aktywności. Wynika to przede wszystkim z faktu, że nawet wykonywanie rutynowych czynności może zaowocować wymiernymi korzyściami.

Sienna, jedna z głównych bohaterek ma ogromny talent do ładowania się w tarapaty

Eksploracja otoczenia pozwala odkryć nowe miejsca oraz poukrywane w nich skarby. Walka zapewnia np. różnego rodzaju łupy, które potem możemy spieniężyć. Ale złoto nie jest tutaj główną nagrodą. Jeżeli dostarczymy kupcom odpowiednią liczbę określonych przedmiotów, wówczas odblokujemy bardzo atrakcyjne oferty specjalne. Dzięki nim możemy kupić wysokiej jakości ekwipunek po niższych cenach. Niektóre z lepszych elementów rynsztunku da się zdobyć tylko w ten sposób. A zatem gra jest warta świeczki. Co więcej, nasze postępy w eksploracji i wykonywaniu zadań są monitorowane na specjalnej tablicy. Jeżeli podołamy określonym wyzwaniom, wówczas także jesteśmy nagradzani cennymi zasobami lub pieniędzmi. Ale to nadal nie wszystko! Łączenie kafelków owej tablicy w podświetlone na złoty kolor ciągi inicjuje kolejne premie. Kij wprost ugina się od liczby powieszonych na nim marchewek.

Poza zabawą w odkrywców, Chained Echoes oferuje szereg innego rodzaju aktywności. Obok zadań pobocznych, możemy np. rozbudowywać swoją bazę i werbować nowych członków klanu. Ciekawą odskocznią są zagadki logiczne, które trzeba rozwikłać w specjalnych sanktuariach. Nic nie stoi na przeszkodzie, aby dołączyć również do gildii poszukiwaczy przygód i polować na rzadkie potwory. Pomysł wyraźnie inspirowany współpracą z klanem Centurio w Final Fantasy XII. Na korzyść takiego modelu rozgrywki dodatkowo przemawia brak losowych walk.

Rozmowy przy ognisku pozwalają uspokoić skołatane nerwy

Trzy kolory

Ano właśnie, walki. Cóż by to był za jRPG bez licznych potyczek? Chained Echoes przypomina nieco w tym względzie Chrono Trigger, którego recenzja także znajduje się na naszej stronie. Przeciwnicy poruszają się po świecie gry i przy odrobinie wprawy można ich omijać. Ale nie zawsze jest to możliwe. Sam system walki to zdecydowanie jeden z największych atutów tej gry. Dostajemy tutaj w gruncie rzeczy klasyczne starcia turowe, ale urozmaicone o kilka nowinek. Na pierwszy rzut oka to tylko jakieś kosmetyczne zmiany. Jednak bardzo szybko się okazuje, że wprowadzają one do rozgrywki sporo świeżości. Najważniejszym ficzerem jest specjalny pasek podzielony na trzy strefy – żółtą, zieloną i czerwoną. Zależnie od pozycji wskaźnika na owym pasku dzieją się różne rzeczy.

Najbardziej korzystną sytuacją jest przebywanie w strefie zielonej, która oferuje premie do ataków oraz redukuje koszty używania zdolności. Każda wykonana akcja sprawia, że wskaźnik przesuwa się ku czerwonemu polu. Możemy temu jednak zapobiegać używając odpowiednich skilli. Dzięki temu rozwiązaniu gra zachęca nas do eksperymentowania z różnymi zdolnościami. Same potyczki są dosyć wymagające. Nawet walki z szeregowymi przeciwnikami potrafią dać wycisk, jeżeli ich zlekceważymy. Metodyczne budowanie przewagi poprzez wzmacnianie swojej drużyny rozmaitymi czarami oraz sabotowanie ruchów wroga, to połowa sukcesu.

Wielki demon to jeden z wielu bossów, na których się natkniemy w Chained Echoes

Nacisk na przemyślane działanie jest szczególnie uwypuklony podczas starć z bossami. Tutaj naprawdę nie ma żartów i część z nich powtarzałem kilkukrotnie. Bossowie z reguły mają kilka faz, podczas których potrafią diametralnie zmienić sposób zachowania. To właśnie w takich momentach Chained Echoes najbardziej testuje naszą elastyczność. Niezwykle pomocną opcją jest możliwość podmiany bohaterów w trakcie walki. Naszych podopiecznych łączymy w pary, co oznacza, że na dalszych etapach przygody mamy aż osiem postaci do dyspozycji. To, w jaki sposób sparujemy herosów, może mieć niebagatelny wpływ na przebieg całej batalii.

W robocie jestem, a gdzie mam być?

Postaciami warto żonglować nie tylko ze względu na zróżnicowane zestawy zdolności. Rzecz w tym, że niektórzy bohaterowie po prostu lepiej sobie radzą w starciu z określonym typem nieprzyjaciół. Dodatkowym atutem każdego członka zespołu jest unikatowy atak specjalny. Z czasem trafimy na wyjątkowo twardych oponentów i wtedy na scenę wkraczają pancerze wspomagane. Tak, w Chained Echoes znalazło się również miejsce dla mechów. Walka przy pomocy tzw. sky armorów rządzi się nieco innymi prawami. Nadal obowiązuje nas zasada unikania czerwonej strefy, ale pancerze mają aż trzy tryby działania. Zerowy pozwala regenerować punkty umiejętności i sprawniej się bronić. Pierwszy bieg zadaje normalne obrażenia. Z kolei drugi bieg pozwala zadawać więcej obrażeń, ale za to szybciej przepala dostępną pulę punktów akcji. Jakby tego było mało, to pancerze mają swój własny pakiet dostępnego uzbrojenia i akcesoriów.

smoki nie takie straszne, gdy siedzisz na pokładzie bojowego mecha

Obecność tych stalowych kolosów to kolejne urozmaicenie w i tak rozbudowanym systemie walki. Niestety nie jest on wolny od pewnych niedociągnięć. Przede wszystkim potyczki przy użyciu pancerzy potrafią się niemiłosiernie ciągnąć. Przeciwnicy, których w domyśle mamy eliminować za pomocą mechów, mają absurdalnie napompowane paski zdrowia. Niemniej sytuacji, w których koniecznie musimy z nich korzystać nie ma zbyt wiele. Mechy bardzo przydają się w eksploracji, ponieważ do niektórych miejsc możemy się dostać tylko dzięki nim. Ogólnie jest to koncept, który przypadł mi do gustu. Lubię, gdy do fantastyki wplata się elementy zaczerpnięte z SF. Jednak przyznam, że wykonanie tego segmentu jest jedną z niewielu rzeczy, które nie do końca się tutaj udały.

O, mój bohaterze, rozwijaj się

Co natomiast bardzo mi się spodobało, to brak typowego dla starych jRPG-ów grindu. System rozwoju w Chained Echoes jest zbudowany tak, że gra nie traci naszego czasu na żmudne nabijanie punktów doświadczenia. I chwała jej za to. Levelowanie odbywa się tutaj poprzez zdobywanie fragmentów grymuarów. Te otrzymujemy m.in. za dotarcie do istotnych progów fabularnych, pokonanych bossów albo zadania poboczne. Początkowo można odnieść wrażenie, że to dosyć powolny sposób. Na szczęście szybko się okazuje, że wcale taki nie jest. Każdy posiadany fragment pozwala nam odblokować jedną umiejętność. Samych zdolności jest sporo i dzielą się one na trzy kategorie: aktywne, pasywne lub podbijanie niektórych współczynników. Co jakiś czas gra łaskawie obdarza nas również dodatkową premią do statystyk niezależnie od naszego wyboru.

Pogawędka w księżycową noc, chained echoes recenzja

Umiejętności opatrzone są krótkimi notkami, które pozwalają nam ocenić ich przydatność. I opłaca się temu przyjrzeć, ponieważ raz przydzielonych punktów niestety nie da się odzyskać. Z własnego doświadczenia mogę powiedzieć, że w pierwszej kolejności warto skupić się na rozbudowaniu zestawu zdolności aktywnych. To z nich korzystamy najczęściej, a zatem całkiem logicznym jest inwestowanie właśnie w nie. Obok różnego rodzaju ataków fizycznych znajdziemy też zdolności wspomagające oraz magię elementarną i leczącą. Odblokowanie skilli to jedno, ale wraz z rozrastającym się asortymentem przychodzi moment decyzji. Każdej z postaci możemy podpiąć tylko sześć umiejętności aktywnych i cztery pasywne. Rzecz jasna listę możemy dowolnie modyfikować niemal w dowolnym momencie rozgrywki (z wyjątkiem walki).

Ciekawym dodatkiem są specjalne emblematy, które możemy zdobyć we wspomnianych już wcześniej sanktuariach. Każdy z dwunastu symboli reprezentuje inną profesję. Aby je zdobyć musimy posiadać flaszkę poświęconej wody oraz wygrać specjalną potyczkę. Oprócz kilku unikalnych dla siebie zdolności emblematy posiadają dwie poważne zalety. Pierwsza z nich to dwa dodatkowe gniazda na umiejętności. Te możemy zagospodarować według własnych potrzeb. Druga z nich to przydatna premia dla kilku wybranych statystyk.

Valandis jest pełne malowniczych scenerii

Po ile kryształ, kierowniku?

Na odblokowaniu i przydzieleniu skilli jednak się nie kończy. Kwestii budowania naszego zespołu poświęcono tutaj sporo uwagi. Kolejną warstwą tego elementu rozgrywki jest system ekwipunku. Wszelkiej maści broni, pancerzy i akcesoriów ci tutaj dostatek. Rzecz jasna wraz z postępami w rozgrywce wpadają nam w ręce coraz lepsze egzemplarze. Trzeba mieć jednak na względzie to, że w Chained Echoes zakup sprzętu to dosyć kosztowna sprawa. Jeżeli dodatkowo zdecydujemy się go zmodyfikować u płatnerza, to nasza sakwa może zostać szybko ogołocona. Zapłacić musimy nie tylko za samo ulepszenie, ale i potrzebne doń materiały. A te trzeba najpierw kupić lub spróbować zdobyć w inny sposób.

Co jednak najważniejsze – każdy zakup lub inwestycja w modyfikacje dają realne poczucie progresu. Często zastanawiałem się którą rzecz udoskonalić w pierwszej kolejności. I te decyzje są naprawdę istotne. Zebranie środków na wymianę ekwipunku dla większości postaci to często przedsięwzięcie na dłuższą chwilę. W takich momentach wyraźnie dostrzegamy, jak ważne są rozmaite aktywności poboczne generujące dodatkowe przychody. Z modyfikowaniem rynsztunku wiąże się jeszcze jedna całkiem żywotna kwestia. Chodzi o specjalne gniazda, w których możemy osadzać kryształy oferujące rozmaite premie.

Drużyna na ośnieżonym szczycie

W dużym uproszczeniu system ten przypomina nieco materie z Final Fantasy VII. Zbieraniu i tworzeniu kryształów poświęcono odrębną mechanikę. W tej kwestii Chained Echoes wyraźnie zapożycza z Crisis Core’a (recenzja na stronie). Klejnoty stanowią ciekawe uzupełnienie dla zestawu wyuczonych zdolności. Siła tego systemu tkwi głównie w jego elastyczności. Pozwala on na stworzenie bardzo wszechstronnych lub wręcz przeciwnie, niezwykle wyspecjalizowanych postaci. Wypada dodać, że premie z kamieni tego samego typu kumulują się. Jest jednak pewien mankament. Mechanizm instalowania i usuwania kamieni jest okropnie nieintuicyjny. Przeniesienie większej liczby kryształów do nowo zakupionego sprzętu to proces niezwykle męczący. Pomimo tego warto się nimi zainteresować. Dopiero w połączeniu z szerokim wachlarzem zdolności dają nam one pełen obraz tego, jak złożone buildy możemy tworzyć.

Schludnie, choć nasr***…

Oprawa audiowizualna jest kolejnym plusem na długiej liście zalet Chained Echoes. Jak na grę nawiązującą do ery 16-bitowców przystało, całość została okraszona śliczną pixel artową grafiką. Jednak przyznam szczerze, że w tej materii Sea of Stars pozostawia dzieło Lindy nieco w tyle. W konkurencyjnym tytule każde drzewo, krzew, czy nawet kępy trawy były zanimowane. Tutaj z reguły są statycznymi obiektami. Nie zmienia to oczywiście faktu, że poziom wykonania sprite’ów jest bardzo wysoki. Poszczególne lokacje wyróżniają się często jakimś motywem przewodnim. Pełno tutaj malowniczych krajobrazów, miasteczek, fortec, czy innych katakumb. Wszystko wygląda naprawdę ładnie i aż chce się zwiedzać ten barwny, choć niezwykle bezlitosny świat.

Niektórzy przeciwnicy są niezwykle oryginalni wizualnie

Jedyny poważny zarzut, który muszę wysunąć pod adresem grafiki, to słaba czytelność w pewnych momentach. Zdarzyło mi się kilkukrotnie utknąć w paru lokacjach. Stało się tak ponieważ wyjście lub element otoczenia, który miał mi pomóc, za bardzo zlewał się z resztą tła. Niektórym lokacjom brakuje również lepszej głębi lub perspektywy. Ponownie, zdarzyło mi się kluczyć w jednym miejscu przez jakiś czas, zanim zorientowałem się, że pewna masywna konstrukcja to nie mur, a estakada, pod którą da się przejść. Takich sytuacji nie było wiele, ale gdy się pojawiały, były źródłem małej konsternacji.

Muzykę na potrzeby gry stworzył amerykański kompozytor Eddie Marianukroh. Ścieżka obejmuje aż 50 utworów, pośród których każdy znajdzie coś dla siebie. Obok podniosłych kompozycji znajdziemy sporo słodkich lub przygnębiających melodii. Ogólnie trudno jej cokolwiek zarzucić, spełnia swoją rolę i stanowi bardzo dobre tło dla wielu scen. Ale ponownie, odnoszę nieodparte wrażenie, że muzyka w Sea of Stars była o niebo lepsza. Po spędzeniu ponad 60 godzin z Chained Echoes nie potrafię zanucić z pamięci żadnego z utworów. Te z Sea of Stars rozbrzmiewają w mojej głowie do teraz.

Chained Echoes recenzja, prywatna eskadra mechów zmierza do celu misji

Dobrze wydane pieniądze. Chained Echoes – finalne wrażenia z gry

Nie chcę już za bardzo przeciągać zakończenia dlatego powiem krótko. Mam nadzieję, że ta recenzja przekonała Was do zakupu Chained Echoes. Jeżeli nie, to powiem to wprost – kupcie tę grę! Zrobicie w ten sposób przysługę sobie, światu oraz scenie indie. Za mniej niż 100 zł dostajecie produkt, który z powodzeniem wpędziłby w zakłopotanie niejedno profesjonalne studio. A przypomnę, że omawiany tytuł jest dziełem jednej osoby. Pewnie, gra nie jest wolna od kilku niedociągnięć i początkowo może przytłaczać mnogością mechanik. Ale jeżeli spędzicie z nią trochę czasu, to wszystkie elementy same wskakują na swoje miejsce.

Co jednak jest najważniejsze, żadna z nielicznych wymienionych wad nie rzutuje szczególnie na samo doświadczenie. Pomyślałem po prostu, że akurat tę czy inną rzecz można było zrobić trochę lepiej. Chained Echoes to dzieło kompletne, z wizją, którą twórcy udało się zrealizować niemal wzorowo. Nie jest to produkcja, która wyważa gatunkowe drzwi. Bardzo chętnie korzysta z dorobku innych gier i wzbogaca go o szczyptę autorskich pomysłów. Ten tytuł to projekt pełen pasji i to widać na każdym kroku. Życzyłbym sobie, żeby pozycje takiej jakości pojawiały się jak najczęściej, ale wtedy nie miałbym już czasu na nic innego. Dla fanów gatunku to pozycja absolutnie obowiązkowa.

Scroll to Top