Produkcja wyszła 19 września 2024 roku spod ręki Spoonful of Wonder i głosami ponad tysiąca ludzi zdobyła sobie ocenę bardzo pozytywną na Steamie. Czy jednak jest to pozycja niezależna warta uwagi? Sprawdźmy to razem w poniższej recenzji gry Copycat.
Twórcy już w opisie ostrzegają nas, że powinniśmy pod ręką trzymać chusteczki, ponieważ chcą swoją historią poruszyć nasze serca. Copycat jest grą narracyjną z elementami zręcznościowymi oraz nutką zagadek do rozwiązania. Porusza tematy bardzo trudne, jak poczucie przynależności oraz znaczenie słowa „dom” – choć teorię znają wszyscy, to czy każdy odczuwa to tak samo? By jeszcze mocniej skopać uczucia gracza, twórcy głównym bohaterem uczynili… kota. Przygarniętego ze schroniska, po przejściach, nieufnego. Nie jest prosto kochać, gdy już raz zostało się wyrzuconym z rodziny, prawda?

Nie jest łatwo być kotem, zmienia się cała perspektywa
Oczywiście skoro gramy kotem, to i musimy zejść do jego dosyć niskopodłogowego spojrzenia. Nie jest to nic nowego, więc trudno doskoczyć do poziomu, jaki reprezentuje sobą chociażby Stray, które też recenzowałyśmy. Moim zdaniem twórcy jednak całkiem nieźle wyrabiają się na zakrętach. Przez świat przedstawiony dreptamy typowym dachowcem, więc niektóre krawędzie są dla nas niedostępne zupełnie naturalnie, a żeby wskoczyć na inne, trzeba się chwilę pokręcić i pokombinować. Jedyne, do czego mogę się przyczepić, to kiepsko ustawione kolizje na ścianach i przedmiotach, bo zdarzało mi się wpaść w teksturę albo rozbić koci pyszczek o krawędź mebla.
W bardzo ciekawy sposób została rozwiązana kwestia komunikacji gry z graczem. Jak wiadomo, kot, jak to kot, może miauknąć, może coś zwalić. Tylko jeśli mamy się w niego wczuć, to przydałoby się poznać jego myśli, tak? Z pomocą przychodzi nam zewnętrzny komentator, który co jakiś czas poczuwa się do bycia Marią Czubaszek opowiadającą o życiu dzikiego gatunku, oraz wszechobecne napisy, nagłaśniające przemyślenia kitka.

Tylko czym jest dom? Rodzina? Czy to tylko puste słowa?
Naszego kociaka wybieramy na samym początku, z perspektywy starszej pani, Olive – przybywa do schroniska, by zapełnić pustkę po zwierzaku, który jej uciekł i zaginął. W klatkach siedzą awatary, które możemy dowolnie wybrać: trikolorek, czarny, rudy? Gdy już się zdecydujemy, Olive podpisuje oświadczenie adopcyjne i pozostaje tylko jazda do domu.
Sterowanie jest standardowe, więc całkiem łatwo się połapać co i jak, aczkolwiek samouczek… Najprościej powiedzieć, że go zwyczajnie nie ma. Dostajemy na jednej ścianie rozpiskę, jak chodzić, jak skakać, jak biegać i na tym właściwie koniec prowadzenia gracza za rączkę. Dokąd mamy pójść? Co mamy zrobić? Nie ma jak w innych grach listy po lewej stronie ekranu. Trzeba orientować się w tym po myślach kota – i ja uważam, że jest to absolutnie świetne i immersyjne zagranie. Dlaczego? Bo możemy odczuć dokładnie takie samo skołowanie i wachlarz emocji, co i kot, którym gramy. Trzeba zwiedzić, popróbować, a może by tak zamienić na strzępy papier toaletowy albo przegonić ptaka z parapetu?
W końcu otwieramy się na znajomość z Olive, która nas przygarnęła i wybacza nam wiele wybryków. Ot, chociażby ugryzienie jej w dłoń czy podrapanie podnóżka przed kanapą. W każdej interakcji mamy dwie opcje zachowania do wyboru. Gdy już wszystko wydaje się układać, czujemy to piękno domowego ciepła, dzieje się tragedia i… zastępuje nas inny kot!

Szare życie dzikusa wypełnione kolorami
Kolejnym interesującym zabiegiem, jaki zastosowali twórcy, jest całkowita zmiana otoczenia. I nie mówię tutaj wyłącznie o tym, że z domu trafiamy na ulicę – choć otoczenie jest naprawdę ładne graficznie i aż zachęca do eksplorowania, przemyślenia bohatera zdają się odbierać mu piękno. Nieważne, czy akurat zwiedzamy ogród Olive, biegniemy ciasnymi zaułkami, tuptamy po płocie – zawsze wypatrzymy jakiś ciekawy element, by zawiesić na nim oko. Graficy postarali się nie tylko z wypełnianiem przestrzeni, ale również z pracą światła.
Co jakiś czas znajdziemy się w zupełnie innym miejscu. Ja bym je nazwała czymś na pograniczu serca i duszy naszego kota – low poly dzicz o niesamowitych barwach, po której poruszamy się w nieco zmienionej wersji. To tutaj dowiemy się, czego brakuje bohaterowi, co go trapi, za czym tęskni, jakie są jego obawy. Miejsce, w którym nasz kot poznaje samego siebie, przeżywa swoją przeszłość i próbuje dojść do ładu: jestem dzikim zwierzęciem czy kanapowym?

No i żwirek rozsypany, będzie bolało w stopy
Gra ma dla nas kilka miniwyzwań, część jest obowiązkowa, inne to tylko element zabawy w bycie kotem. Niektóre wydały mi się nieco wymuszone, może niedopracowane? Zapewne chodziło o przełamanie odczucia oglądania filmu, skoro jednak to gra, wzbudzenie większych emocji, ale nie ukrywam – nie kupuję tego. Mam wrażenie, że mogły być zbyt proste, jeśli nie liczymy oczywiście długich ciągów przycisków w trakcie walki.
Drugą rzeczą, na którą uwagę zwracają osoby dające negatywy na Steamie, jest dosyć przyspieszone zakończenie. Trochę jakby twórcom zabrakło już czasu lub pomysłów na to, jak można tę historię zamknąć. Przez większość gry mamy możliwości na eksplorację, sprawdzenie terenu, tego, czy coś się zmieniło, wczucie się w kota i jego przeżycia. Tylko nie podczas ostatniego kawałka, który jest jednocześnie najważniejszym. Zdecydowanie muszę przyznać rację w tej kwestii – osiągnęłam katharsis tylko połowicznie i gorzka gula dalej stoi mi w gardle.

No to kotek dostanie rybkę czy nie? Copycat – finalne wrażenia
Teoretycznie strona HowLongToBeat pokazuje, że można grę przejść w trzy godziny; mi to zajęło prawie cztery. Być może przez to, że lubię sobie czasami polizać ściany. I ten czas był dla mnie kompletnym rollercoasterem emocji: raz się uśmiechałam, żeby po chwili ścierać łzy z twarzy, po czym prawie krzyczałam na ekran w złości. I cała kołomyja od nowa, czasami w zmiennej konfiguracji.
Historia mimo nieco uciętego zakończenia jest piękna, wypełniona przeżyciami i przemyśleniami. Od strony mechanicznej można grę śmiało nazwać symulatorem chodzenia z okazjonalną rozrywką. Ogromnym plusem jest podejście do trudnego tematu zagadnień psychologicznych w odmienny sposób, sprawiający wrażenie odkrywania wszystkiego jednocześnie z równie zdezorientowanym zwierzakiem.
Osobiście uważam, że kotek na rybkę zasługuje i zachęcam, żeby przekonać się o tym na własnej skórze. Tylko… polecam wziąć do serca radę twórców i mieć pod ręką tę paczkę chusteczek. W końcu sprzęt nie lubi wody, nie? Trailer można zobaczyć tutaj!
Recenzja gry Copycat powstała dzięki uprzejmości Spoonful of Wonder. Dziękujemy za zaufanie!