Jak to było z tymi padami… – historia prawdziwa

Pad i mysz malowane

Szukasz poradnika, który powie Ci, jak wybrać pada? Albo wręcz wskaże drogę i poda idealnego pada na złotej tacy? To nie tutaj. Not even close

Za dzieciaka nie miałam konsoli, więc skąd miałabym wiedzieć, jak wybrać idealnego pada? W ogóle cud, że miałam komputer, a i on był jakiś z odzysku, jeśli dobrze pamiętam. Przywykłam więc do grania wspaniałą kombinacją WSAD+myszka i nie odczuwałam właściwie potrzeby zmiany – nie spędzałam na tym szczególnie dużo czasu. 

Miałam też starą, poniemiecką machinę do grania. Bodaj jakieś „9999 games in 1” z takimi śmiesznymi falistycznymi (‘fantastycznie fallicznymi’) joystickami z dwoma czerwonymi przyciskami. Nie mam pojęcia, jak to się nazywało. Próbowałam znaleźć w Google, ale nawet nie jestem pewna, co powinnam wpisać. Machina była całkiem sporych rozmiarów, ciężka, z prymitywną pamięcią i ledwie kilkoma pstryczkami – jeśli ktoś kojarzy to urządzenie, niech da znać, jak się właściwie nazywało. 

Anyway, problemy z nim były dwa: 

  1. Odwieczny kłopot z wyborem gry i latanie w tę i we w tę (Oczywiście machina nie oferowała wcale tylu tysięcy gier. Było chyba koło setki – z czego część nie działała – ale miały duży wybór poziomów – i to właśnie je uznali za „99999999…” gier. Nie ma to jak dobry marketing, nie?). I oczywiście ta zaawansowana technologia nie pozwalała na zachowanie jakichkolwiek save’ów. 
  2. Jeśli chciałam pograć to musiałam uprosić siostrę, żeby podłączyła mi machinerię. Tu problemów było jeszcze więcej, bo ustrojstwo działało tylko przy starym, małym telewizorze, który stał właśnie u siory w pokoju. A wiecie, między nami 11 lat różnicy, więc ona jednak miała pewne potrzeby prywatności i chłopaków na głowie. 

Ale joysticki były rzeczywiście radosne. Lewą ręką przyciskałam podstawkę do ziemi, a prawą wyginałam sticka we wszystkie strony – wytrzymały był, skubany. Przyciski, choć nieliczne, były arcywygodne i potrafiły znieść równie wiele. Jednak nawet niezniszczalne kontrolery nie pomogą, jeśli nie mamy do wyboru ciekawych gier. 

Machina z joystickami zostawiła więc jakieś wspomnienia, ale nie zachęciła mnie do grania na czymś innym niż komputer, który zwyczajnie łatwiej było odpalić. 

Joysticki odeszły do lamusa – nadeszła era kontrolera!

Moje kolejne spotkanie z kontrolerami miało miejsce przy Pegasusie u znajomych na wsi (och, miałabym tu taką masę dygresji…). Właściwie to grało się całkiem fajnie. Pamiętam, że graliśmy z Kamilem w Wojownicze Żółwie Ninja, ale jaka to była wersja/część/historia – nie mam zielonego pojęcia. Na temat kontrolerów też niewiele pamiętam – musiałam sprawdzić w necie, jak w ogóle wyglądały! Jedna rzecz była jednak charakterystyczna. Mianowicie, kiedy postać miała podskoczyć… To skakałam całą sobą. Bo przecież wciskanie guzika i krzyczenie na ekran nie wystarczyło, trzeba było jeszcze machnąć rękami – a nuż postać podskoczy wyżej! Więcej rzeczy mi w pamięci nie utkwiło, ale to był dla mnie specyficzny czas, wiecie, dorastanie… A Kamil miał starszego brata. Oczywiście nie wiem, czy tak naprawdę miało to wpływ na brak fascynacji konsolowej, ale jest to jakaś teoria.

Pierwszy kontakt z „prawdziwym” kontrolerem miałam… (matma jest trudna, dajcie policzyć) 15 lat temu? Ówczesny chłopak był pasjonatem PlayStation (nie pytajcie ino którego, nie interesowałam się). Tam jego główną miłością była FIFA, drugą GTA. Piłką nożną nijak nie mógł mnie zainteresować (na mecze kumpli chodziłam, ale to z innych powodów), więc namówił mnie na włączenie GTA. Co z tego pamiętam? Hm. Śmierć. I wielkie: WTF, jak tu się steruje?!

Do dziś nie jestem fanką Grand Theft Auto, więc może pociąg do konsoli nie miał szansy się rozwinąć przez źle dobraną grę – kto wie? Może gdyby na PS-ie było coś ciekawszego? Bo mniej więcej w tym samym czasie u ówczesnych kumpli zobaczyłam jedynkę Wiedźmina… Och, miłości moja. 

No i minęło te piętnaście lat, w trakcie których nie miałam w ręku pada. Żadnego. Serio.

A potem dołączyłam do Grajmerek… 

Od lat mamy z mężem z tyłu głowy myśl, żeby po remoncie salonu stworzyć wspaniałe centrum rozrywki i kupić konsolę – takie jego małe marzenie. Ale mi jakoś specjalnie na tym nie zależało, też przez „traumatyczne” wspomnienia o padach – no bo czy ja w ogóle będę chciała na tym grać? No i stwierdzam, że… kurde, może tak. 

Osobiście winię krolyczka – odniosłam wrażenie, że jest naprawdę zakochana w padzie; że sterowanie padem jest takie awesome. I dowiedziałam się, że – cud nad cudy – pada można podłączyć do kompa! No to, ej, świetne rozwiązanie! Przetestuję pada przy kompie i się przekonam, czy dam radę być konsolowcem.

No, ale tutaj zaczęły się schody.

Kojarzycie The Big Bang Theory i odcinek, w którym Sheldon się zastanawiał, czy kupić PlayStation 4, czy Xbox One? Oh, well. Ja chciałam kupić tylko pada, a wcale nie było łatwiej. 

Właściwie to nie tyle „kupić”, co „dostać”. Widzicie, szwagier zalegał z prezentem na święta, więc nie musiałam wydać ani złotówki. Muhahaha… 

No to jak w końcu wybrać tego pada?

Spytałam dziewczyn z redakcji o opinie. Oczywiście nie zapytałam, jak wybrać tego cudownego, idealnego pada, który spełni wszystkie moje marzenia. Jestem całkowitym laikiem, więc zaczęło się od pytań typu: czym właściwie się różnią pady do PS i Xboxa? Który jest mniej awaryjny? Który wygodniejszy? Jak pewnie się domyślacie – zdania były podzielone i często padała moja ulubiona odpowiedź: to zależy. W końcu jednak udało się zebrać do kupy trochę niezbędnych dla mnie danych:

  • lepiej mieć pada po kablu, żeby nie bawić się w ładowanie;
  • kontrolerem od PlayStation będzie się łatwiej chodzić (no bo joystick);
  • pady dedykowane dla komputerów częściej mają problemy, żeby się z kompem połączyć, więc taki pod konsolę jest lepszą opcją;
  • najmniej „konfliktowy” jest oryginalny pad od PlayStation 4.

Wait, what? W sensie taki za 200–600 złotych?! No nie, drodzy państwo, bez przesady. Raz, że nie będę do prezentu dokładać, a dwa – średnio uśmiecha mi się wydawać kilka stów na coś, czego być może użyję raz (mój mąż i portfel by się kłócili, ale sza). No nic. W końcu znalazłam jakiś w cenie jasno pokazującej, że jest to podróbka, ale w miarę przyzwoita (bodaj 160 zł) i w pięknych kolorach niby-moro. Pozostawało przesłać linka do szwagra i czekać.

Jak się pewnie domyślacie, zbliżam się wreszcie do końca tej „fascynującej” historii

Pad przyszedł. I wydał mi się jakiś taki… Piękny. No co tu dużo gadać: podjarałam się. Zwłaszcza, że dopiero co ściągnęłam Warhammera: Chaosbane, który o opcji grania padem krzyczy już na ekranie startowym. Pomińmy wstydliwym milczeniem, że zrobiłam milion zdjęć (a nawet, o zgrozo, namówiłam do ich robienia męża!), no ale przecież to było po to, aby Kasika mnie rozgrzeszyła ze zdjęć na Instagrama… To wersja oficjalna i będę się jej trzymać. 

To jak się tego używa?

Odpalamy.

No i co? Nie chce działać! Znaczy działa, ale jakoś tak… Wybiórczo. Próbuję wciskać symbole, majtać wajhami, smyrać ekranik niby-dotykowy, ale nic nie działa tak, jak chcę! Gdzie tu jest „wstecz”?!

I nagle się orientuję, że gra dopasowała interfejs pod kontroler. I wszystkie przyciski, i to, co robią, mam opisane na dole ekranu. Kurtyna

***

Przyzwyczajenie się do pada z pewnością chwilę mi zajmie – mam czasami problem z trafieniem w ikonki na ekranie – ale widzę w nim spory potencjał! Zwłaszcza, że mogę się rozsiąść w fotelu i nie muszę pochylać się nad lapkiem – podejrzewam, że kręgosłup będzie mi za to wdzięczny. Na razie mam tylko jeden problem: muszę znaleźć, gdzie się wyłącza wibrowanie pada. Bo, co jak co, ale kontroler wibrować nie musi. 

A Wy? Lubicie, jak Wam coś wibruje w rękach?

Redaktorka: Vena

Leave a Comment

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Scroll to Top