Lubicie czasem wracać myślami do szczenięcych lat? My lubimy. Z okazji Dnia Dziecka wspominamy najlepsze gry z naszego dzieciństwa.
Pamiętacie te czasy, kiedy wszystko było prostsze? Kiedy w sobotnie poranki oglądało się kreskówki, a letnie wieczory spędzało się beztrosko na dworze? Nam te czasy kojarzą się również z zabawą przed komputerem czy pierwszą konsolą. Z okazji Dnia Dziecka wspominamy najlepsze gry z dzieciństwa, które niejednokrotnie były początkiem naszej przygody z gamingiem.
Crash Bandicoot
Przygody sympatycznego jamraja pasiastego (tak, jamraja – Crash nie jest ani liskiem, ani czerwonym wilczkiem, tak jak myślałam przez pół życia) urosły dla mnie do rangi ikonicznej gry dzieciństwa. W zasadzie mogę powiedzieć, że to właśnie Crash Bandicoot zapoczątkował moją historię z gamingiem w ogóle. Chyba już zawsze z rozrzewnieniem będę wspominać chwile, kiedy siadałam przed telewizorem, żeby… gapić się, jak mój tata gra w Crasha Bandicoota na PlayStation. Aktualnie oboje gramy w wersję zremasterowaną i muszę przyznać, że jest tak samo dobra jak pierwowzór.
Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że Crash jest zwierzęcą wersją Nathana Drake’a (wykreowanego zresztą przez to samo studio). Ma w sobie tę samą zawadiackość i umiłowanie życia, a śledzenie jego zwariowanych przygód daje autentyczną radochę. Sama gra jest trudna, ale przy tym niesamowicie satysfakcjonująca i ciekawa. Mimo że fabuła i dialogi nie są bardzo rozbudowane, to potrafią zaangażować, a do postaci łatwo się przywiązać. Co tu dużo mówić – Crash Bandicoot od początku był świetną serią i jest nią nadal. To jedna z tych gier, które starzeją się jak wino.
PS W razie gdyby informacja o tym, że Crash jest jamrajem, nie była dla Was dostatecznie mocna, to powiem Wam jeszcze, że te owoce, które protagonista zbiera, to wcale nie są jabłka, tylko owoce wumpa. Nie dziękujcie.
(Karolina “Etcetera” Cieślak)
Hokus Pokus Różowa Pantera
To jedyna gra tak wystrzałowa, że płytka wybuchła w moim napędzie. Serio, nie żartuję! Nie dało się wyciągnąć jej resztek, napęd do wyrzucenia, płyta do wyrzucenia, dziecko w ryk, bo nie może piąty raz wysłuchać wspaniałych monologów Cezarego Pazury, które i tak zna na pamięć. „Wujek Dobra Rada radzi: nie grzeb w cudzych szafkach toaletowych, chyba że jesteś fikcyjną różową postacią występującą w grze komputerowej! Ja jestem!” – pamiętam to do dziś. Pantera jest przygodowym, animowanym point-and-clickiem, w którym krążymy po naprawdę zróżnicowanych lokacjach i robimy różne dziwne rzeczy – podam może dwa przykłady: ćwiczymy fitness z wielkimi, zmutowanymi szczurami i jemy bardzo twarde ciasteczka w luksusowej rezydencji. Prócz tego cały czas słuchamy wspaniale zlokalizowanego tłumaczenia w cudownej interpretacji Cezarego Pazury. Ta gra pachnie dzieciństwem! I spalonym napędem.
(Kasika)
Ignition
Ignition to taka śmieszna pikselowa gierka wyścigowa. Małe zabawkowe samochodziki przepychają się na ciasnych trasach. Można wybrać monster trucka, tira bez przyczepy, żółty autobus (mój faworyt), czy coś w rodzaju czerwonego malucha (tylko że nie). Jak głosi opis na Steamie, trzeba taranować, szturchać, omijać i oszukiwać na wszelkie możliwe sposoby, które mogą doprowadzić nas do zwycięstwa. Czego chcieć więcej? Dzielonego ekranu? Ta wspaniała staromodna funkcja też tam jest, nie trzeba się bawić w żadne gorące pośladki. To co, palec na przycisku boost i jedziemy!
(Kasika)
Ignition możecie zakupić w sklepie GOG.com w cenie 34,99 zł.
Seria Harry Potter
Seria gier o Harrym Potterze jest bez wątpienia specyficzna. Nierówna, zróżnicowana, czasem żerująca na sentymencie fanów (ale w tak uroczy sposób, że można to twórcom wybaczyć). Obiektywnie rzecz biorąc – słaba, ale subiektywnie… jedna z moich ulubionych. Niech pierwszy rzuci kamieniem (niekoniecznie filozoficznym) ten, kto podczas gry nie czerpał radości z lotów na Hardodziobie, kto nie miał dreszczy w czasie sekwencji przekradania się obok Pani Norris, kto nie odczuł tego ukłucia nostalgii, myszkując po Hogwarcie. Gry z serii nie są idealne, ale wcale nie muszą być. Wystarczy, że dają potteromaniakom to, czego potrzebują i pozwalają im choć na chwilę zanurzyć się w magicznym uniwersum.
(Karolina “Etcetera” Cieślak)
102 Dalmatyńczyki
Kosteczki. Wszędzie kosteczki. Ach, muszę mieć je wszystkie!
102 Dalmatyńczyki to jedna z gier, które bałam się kochać. W końcu miała tak słodkie pieski – moje i siostry ukochane dalmatyńczyki (oj, miałyśmy wtedy tak mocną fazę na tę bajkę). Tylko że tym słodkim pieskom, czyli dwójce dzieci Pongo i Perdity, skradziono rodzeństwo! Oczywiście za wszystkim ponownie stoi okropna Cruella wraz ze swoimi niecnymi wspólnikami. Gracz miał więc na celu pomoc w odnalezieniu rodziny i ocalenie jej przed złowieszczymi planami czarnych charakterów. Cała zabawa polegała na sterowaniu ciapkowanymi szczeniakami tak, by zbierać kostki (te często wypadały z różnych przeciwników, których pokonywaliśmy szczekaniem), uwalniać rodzeństwo z porozstawianych na planszach brązowych pudeł i… nie dać się złapać bandytom Cruelli.
Do tego mogliśmy liczyć także na pomoc zwierzęcych sojuszników – papugi, wiewiórki i innych towarzyszy zależnych od konkretnych plansz, na których akurat rozgrywała się akcja.
Przyznaję, że nigdy nie przeszłam gry do końca. Ba, gdy oglądam gameplaye w sieci, wydaje mi się, że nie dotarłam nawet do połowy. Niemniej to jedna z najcieplej wspominanych przeze mnie gier z dzieciństwa.
(Natalia “Taliya” Pych)
Rayman 2
Rayman 2: The Great Escape to prawdopodobnie moje pierwsze zetknięcie z grami w ogóle. Miałam cztery lata, komputer z Windowsem XP i dużo entuzjazmu.
Świat Raymana 2 momentalnie niezwykle mnie pochłonął. Polubiłam każdą postać – od głównego bohatera przez jego najlepszego przyjaciela Globoxa aż po wiecznie kłócących się Teensów. Zaintrygował mnie sposób, w jaki działał ten świat, mechanika Lumsów czy nawet przerażający Robopiraci.
Jednak jako dzieciaka najbardziej fascynowała mnie w grach fizyka wody. Dlatego większość czasu spędzałam na bodajże drugiej lokacji, pływając w krystalicznie czystej wirtualnej toni. Nurkowałam, pluskałam się i odmawiałam ruszenia do przodu z rozgrywką. Chociaż się nie dziwię, że czterolatka nie paliła się zbytnio do poznawania niuansów gameplaya. Ta gra ma momenty, które były wyzwaniem nawet dla dorosłej mnie.
Rayman 2 to typowa platformówka z dawnych czasów, taka w której najmniejszy błąd potrafi zaboleć. By przeskoczyć przez przepaść, należało się ustawić nad krawędzią w idealnej pozycji i wcisnąć kombinację klawiszy z chirurgiczną precyzją. Dawało to dużo satysfakcji, ale możecie sobie wyobrazić, jak frustrowało niecierpliwego przedszkolaka. Jednak i tak granie w Rayman 2 to jedno z moich najszczęśliwszych wspomnień z dzieciństwa.
Cała seria gier spod szyldu Rayman ma u mnie w serduszku specjalne miejsce i do tej pory lubię czasem wrócić do tego świata.
(Wikszy)
Koziołek Matołek idzie do szkoły
Koziołek Matołek idzie do szkoły to chyba jedna z pierwszych gier komputerowych, w jakie kiedykolwiek grałam. Popularny bohater komiksu dla dzieci szybko przekonał moich rodziców, że to odpowiednia gra dla mojego wieku (grałam niedługo po premierze, która miała miejsce w 2001 roku, czyli mniej więcej wtedy, kiedy chodziłam do drugiej klasy podstawówki).
Rozgrywka polegała na wybieraniu zadań nałożonych na domki znajdujące się na rysowanej mapie Pacanowa i realizowaniu wyzwań, które nam oferowały. Wśród nich były rzeczy banalne jak, na przykład, kolorowanie po literkach, w którym trzeba było tak dobrać odcienie, by uzyskać barwę konieczną do pokolorowania konkretnego elementu na obrazku. Gra w Koziołkowe Memo z komputerem lub znajomym, planszówka z losowaniem liczby ruchów, szukanie skarbu w pacanowskich lochach w widoku top-down, montowanie minifilmów animowanych i wiele innych minigier na różnych poziomach trudności gwarantowały dzieciom kilka godzin dobrej zabawy. Dzisiejsi ośmiolatkowie pewnie popukaliby się w głowę, widząc jak zachwycam się tak nieatrakcyjną wizualnie w obecnych czasach grą. Niemniej ja bez wstydu przyznaję, że grałam w nią zarówno sama, jak i z moją młodszą o kilka lat siostrą. I obie bawiłyśmy się z Koziołkiem Matołkiem świetnie!
PS Nie mówcie nikomu, ale pograłabym w to nawet dziś, choć zbliżam się do trzydziestki!
(Natalia “Taliya” Pych)
Final Fantasy 7
Gram od małego. To znaczy od czasów, kiedy strach było się poruszyć, gdy gra wczytywała się z kasety magnetofonowej na Commodore 64. Produkcji, które darzę ogromnym sentymentem, mam więc całe tony. Jednak to właśnie Final Fantasy 7 jako pierwsze przychodzi mi do głowy, gdy ktoś pyta o mój ulubiony tytuł z dzieciństwa. Chociaż w dniu premiery byłam już nastolatką. Ogromny, fantastyczny świat mieszający ze sobą cyber- i steampunka porwał mnie bez reszty i nadal trzyma w garści. W tamtym czasie nasze młode, świeże i nieprzestymulowane mózgi po prostu wybuchały na widok przepięknej grafiki. Nikt z nas nie mógł się nadziwić, że gra może tak wyglądać! Final Fantasy 7 przechodziłam ze słownikiem języka angielskiego na kolanach i wypiekami na twarzy. Mogłabym tak zachwalać bez końca, ale zakończę tylko słynnym zdaniem z pewnej recenzji, którą pewnie pamiętają moi rówieśnicy: „Idź i kup Final Fantasy 7”.
(Monika Maja Maliszewska)
Tarzan
Tarzan – jedna z trudniejszych gier, w którą kiedykolwiek miałam okazję grać. Do tej pory nie wiem, jakim cudem udało mi się ją przejść, jak byłam dzieciakiem! Nie bardzo wtedy wiedziałam, co mówią postacie znane z disneyowskiej ekranizacji, ponieważ nie znałam języka, ale nie przeszkadzało mi to w przedniej zabawie.
Gra wymagała przede wszystkim sprawnego klikania w klawisze, toteż sporo czasu spędziłam na szlifowaniu swoich umiejętności. Gdy jakiś czas temu ją włączyłam, musiałam sama przed sobą przyznać, że nadal sprawia mi pewne trudności. Może dlatego, że obecne gry wychodzą graczom naprzeciw i ułatwiają wiele mechanik.
W Tarzanie urzekły mnie wymagające poziomy, voice acting oraz muzyka! Na pewno nieraz jeszcze usiądę do tego tytułu, a w swoim czasie pokażę go swoim dzieciom.
(Patrycja “Adara” Kulpicka)
Lego Star Wars
Dawno temu, w czasach wielkiej świetności czasopism o grach, poszłam z tatą do pewnego supermarketu. Mój rodziciel zawsze spędzał sporo czasu na ocenie, na które pismo przeznaczy swoje ciężko zarobione pieniądze, więc i ja sobie gazetki przeglądałam. Oczywiście nie umiałam jeszcze czytać, ale na jednej była ładna pani w takiej zbroi, co mało zakrywa, a chroni lepiej niż pełny pancerz płytowy. Z jakiegoś powodu ta okładka mi się spodobała i z jakiegoś innego powodu ojciec mi ją kupił. Może też mu się spodobała ta zbroja.
W każdym razie okazało się, że do czasopisma dołączona była płyta z grami, w tym właśnie Lego Star Wars The Video Game. Zarówno ja, jak i Pan Ojciec jesteśmy do dziś wielkimi fanami gwiezdnej sagi, a gra oferowała tryb kooperacji. Zatem przeszliśmy parę razy ten jeden, początkowy etap, który był na płycie. Byliśmy zachwyceni (chociaż staruszek się denerwował, że nie mógł na początku ogarnąć, jak się zmienić w C-3PO, aby otworzyć nim drzwi).
Jakiś czas później dostałam tę grę na urodziny, po czym zmuszałam do grania ze mną osiemdziesięcioletniego wujka. Potem wzbogaciłam swoją bibliotekę o jej kontynuację, w której bałam się w pierwszym etapie spotkania z Darthem Vaderem. Wtedy właśnie mama musiała ze mną siedzieć i tłumaczyć mi, że przecież Vader Lei nie skrzywdzi, bo to jego córka.
Jako dorosły człowiek (czyli w zeszłym roku) kupiłam The Complete Saga na X360. Teraz jestem w trakcie przechodzenia jej na 100% z moim partnerem. Czy przez te wszystkie lata straciła jakkolwiek na jakości? Nie. Dalej jestem zachwycona. I niecierpliwie czekam na The Skywalker Saga.
(Marqi)
Reksio
Ach, Reksio. Bajka o tym piesku i jego przygodach to coś, przy czym wychowało się niejedno pokolenie. Powstała w Polsce w 1967 roku. A czy pamiętacie gry przygodowe z jego udziałem? Od 2003 do 2009 roku powstało 7 produkcji z Reksiem w roli głównej. Wszystkie były oczywiście skierowane do dzieci. Seria wyprodukowana przez Aidem Media zaczyna się od gry Reksio i skarb piratów, a kończy na Reksio i miasto sekretów. Tytuły doczekały się także kilku dodatków. Rozgrywka to mieszanka zagadek logicznych, zabaw, gier zręcznościowych i eksploracji. Godna uwagi jest ręcznie malowana grafika pierwszych odsłon serii, dodatkowo intuicyjne sterowanie ułatwiało grę najmłodszym. Produkcje można było przejść szybko, zaledwie w kilka godzin, ale dobrze pamiętam, że zawsze chciałam zajrzeć w każdy zakamarek, więc czas gry się wydłużał. Bardzo dobrze wspominam wszystkie przygody Reksia i do dziś uważam je za świetne tytuły.
(Maja Bartnicka)
Modi i Nanna
Gra inspirowana mitologią nordycką, w której… nie zgadzało się kompletnie nic. Okazywało się, że Tyr nie był bogiem wojny, a wodzem wikińskiej wioski; że Nanna nie była żoną Baldura, ale zwyczajną (choć nie do końca) dziewczynką; że Hugin nie był magicznym krukiem, tylko mieszkającym na odludziu mędrcem… A to tylko kilka przykładów radosnej twórczości scenarzystów.
Mimo że trudno ocenić Modiego i Nannę jako grę o wybitnych walorach edukacyjnych w kontekście poznawania kultury wikingów, to nie można odmówić jej swoistego uroku. Była długa, klimatyczna i trudna, a poza tym dość mocno zróżnicowana, jeśli chodzi o mechaniki. Co więcej, jako dziecko byłam zachwycona możliwością wyboru grywalnej postaci i wcielaniem się w wojowniczą, a zarazem delikatną i honorową Nannę. Wspominam tę grę ciepło i w zasadzie po latach mogę powiedzieć, że to właśnie od niej zaczęła się moja fascynacja skandynawskimi mitami. Jedyne, co do tej pory mnie boli, to to, że Modiego i Nanny nigdy nie ukończyłam. Podobny problem miało zresztą wielu innych graczy, gdyż cały nakład tego tytułu dołączony do pewnej gazetki zawierał błąd, który powodował, że tuż przed ostatecznym starciem z głównym bossem, w czasie epickiej sekwencji jazdy na grzbiecie wilka galopującego po chmurach, z jednej z rzeczonych chmur zawsze się spadało. Kurtyna.
(Karolina “Etcetera” Cieślak)