Trudna droga od najemnika do władcy. Pathfinder: Kingmaker – recenzja gry

grafika promująca grę Pathfinder: Kingmaker, Pathfinder Kingmaker recenzja

Kiedyś trudne i bezkompromisowe cRPG były na porządku dziennym, dziś są raczej rzadkością. Ta recenzja to próba odpowiedzi na pytanie, czy Pathfinder: Kingmaker jest w stanie choć na chwilę przypomnieć nam stare, dobre czasy.

Niektóre tytuły darzę od razu miłością szczerą i bezwarunkową. Wsiąkam w ich świat, chłonę fabułę niczym gąbka i wyciskam jak najwięcej. Od innych natomiast potrzebuję początkowo się odbić, by po jakimś czasie móc odkryć je na nowo i docenić. Omawiana przeze mnie produkcja zalicza się właśnie do tej drugiej grupy. Pathfinder: Kingmaker wymaga nieco wysiłku, ale jest jak najbardziej warty zachodu – a ta recenzja ma pokazać Wam, dlaczego.

Szczerze mówiąc, przy pierwszym podejściu produkcja okazała się dla mnie po prostu za trudna. Uciekłam niczym pies z podkulonym ogonem w stronę bardziej przyjaznych gier, często wręcz ułatwiających rozgrywkę. Szukałam potwierdzenia, że znęcanie się nad graczem, aż w wyrazie frustracji rzuci myszką o ścianę, nie jest powszechnym standardem. Owszem, znalazłam ukojenie… jednak tylko chwilowe. A pewnego dnia, gdy ikona Pathfindera kolejny raz pogardliwie spojrzała na mnie spośród nieukończonych gier, postanowiłam podjąć rękawicę. I chwała Erastilowi za to.

Podręcznikowe tortury

Pathfinder: Kingmaker to debiut rosyjskiego studia Owlcat Games, które wzięło sobie za cel produkcję cRPG opartych na papierowym systemie Pathfinder. Od strony mechaniki oraz stworzonego uniwersum wypadł on bardzo dobrze i trafił w gusta wielu fanów edycji 3,5 D&D. Kingmaker również był chwalony za spójność świata, zgodność z systemem bazowym i mnogość opcji przy tworzeniu postaci. Rzeczywiście – klas (jak również podklas), ras, czarów i zdolności mamy co niemiara. Początkującego gracza może to zająć na długo, a w najgorszym wypadku przerazić i zniechęcić.

screen z gry, ekran tworzenia postaci, wybór klasy, Pathfinder Kingmaker recenzja

Kiedy jednak przebrniemy przez kreator i nasza postać będzie gotowa do drogi, rozpocznie się zabawa. Bez zbędnych cutscenek trafimy prosto do sali tronowej, w której powierzone zostanie nam pierwsze zadanie. Miłe złego początki…

screen z gry, sala tronowa z początku gry

Pierwsze wrażenie z gry Pathfinder: Kingmaker to trudność, jak za dawnych czasów

Kiedy już wrócimy do naszych komnat i będziemy szykować się do snu, zamek zaatakują tajemnicze siły. Wraz z pozostałymi najemnikami natychmiast ruszymy więc na ratunek naszym chlebodawcom, po drodze ucząc się mechaniki. Gra nie obchodzi się z naszą drużyną delikatnie – już na normalnym poziomie trudności łatwo o porządne manto, gdy postawimy nasze kruche postaci zbyt blisko przeciwników. Jak to w klasycznych RPG bywa, punkty życia nie odnawiają się automatycznie – ulga przychodzi dopiero przy długim odpoczynku. Alternatywą są zaklęcia leczące, ale o ile nie stworzyliśmy kapłana na miarę księdza Mateusza, mamy ich jak na, nomen omen, lekarstwo.

W pewnych momentach wydarzenia przedstawiane są w formie książkowej opowieści, podczas której musimy podjąć odpowiednie decyzje mające olbrzymi wpływ na dalszą fabułę. Nierzadko naszą drużynę czekają wymagające testy umiejętności – w zależności od sytuacji sprawdzać one będą naszego bohatera lub któregoś z towarzyszy.

screen z gry, książkowa opowieść przedstawiająca pożar w posiadłości, Pathfinder Kingmaker recenzja

Ale z niego charakterek!

Musimy dużo myśleć. Zarówno taktycznie, jak i fabularnie. W trakcie podróży przez posiadłość wyłania się kolejna mocna strona gry – system decyzji i moralności. Każda postać, włącznie z naszą, posiada określony system wartości, zbiorczo nazywany charakterem. Większość opcji dialogowych jest w jakiś sposób nacechowana. Oczywiście nic nie stoi na przeszkodzie, by praworządny dobry mnich od czasu do czasu dla zabawy poderżnął komuś gardło. Jednak dłuższe wybieranie tak sprzecznych opcji może prowadzić do rzeczywistych konsekwencji – niektóre klasy muszą trzymać się określonego charakteru, by móc awansować i uczyć się nowych zdolności.

screen z gry, koronacja mojej postaci na królową

Szczególnie do gustu przypadła mi jedna funkcja wykorzystywana wcześniej chociażby w nowszych seriach: Pillars of Eternity oraz Divinity: Original Sin. W pewnych momentach nasza postać może wykorzystywać specjalne opcje dialogowe, pod warunkiem że posiada odpowiednią przynależność.

Jakby tego było mało, większość zadań opatrzona jest limitem czasowym. Niektóre, zwłaszcza z wątku głównego, wprost pokazują licznik, inne – niekoniecznie. Mechanika ta wywołała sporo kontrowersji wśród graczy. Dla mnie jest ona całkowicie uzasadniona – bądź co bądź, złoczyńcy nie śpią, gdy my beztrosko zbieramy grzyby i rozrzucone po Golarionie skarby. Tak samo poszukiwacz skarbów nie będzie w nieskończoność czekał, aż władca łaskawie zgodzi się poświęcić mu kilka godzin. A skoro już przy władzy jesteśmy…

Gdy chcesz zostać władcą, nie ma miejsca na błędy

W toku naszych przygód dojdziemy do momentu, w którym obejmiemy sprawowanie nad własną krainą i obywatelami. Wtedy to zostanie wprowadzona kolejna, niezwykle ważna mechanika – zarządzanie królestwem. Jest to znaczący element gry. Na samym ekranie królestwa spędzimy sporo czasu, a zaniedbanie tego skutkuje końcem naszej drogi.

screen z gry, ekran zarządzania królestwem, zakładka wydarzeń, Pathfinder Kingmaker recenzja

Istotę zarządzania ziemiami najlepiej oddaje cytat jednej z postaci: „Są dwa rodzaje problemów, które rządzący musi rozwiązywać – te nudne i te zabawne. Na szczęście, słudzy i doradcy rozwiążą nudne problemy za ciebie!”. Istotnie, codzienne sprawy królestwa, takie jak podatki czy waśnie, rozwiązuje się poprzez wskazanie odpowiedniego do natury problemu doradcy. Mamy ich pięciu (ostatecznie dziesięciu), wszystkich wybieramy samodzielnie. Powinniśmy przy tym pamiętać, że każdy doradca będzie działał zgodnie ze swoimi poglądami i charakterem, a jeżeli często będziemy się z nim nie zgadzać – zrezygnuje ze stanowiska. Warto więc, w miarę możliwości, dobierać ich zgodnie z własnymi przekonaniami.

screen z gry, ekran zarądzania królestwem, zakładka doradców

Sytuacje spotykające królestwo dzielimy na problemy oraz okazje. Oba rodzaje są opatrzone limitem czasowym, po którym wygasną. O ile przegapiona okazja nie ma większych konsekwencji, o tyle nierozwiązane problemy odbijają się negatywnie na statystykach naszych ziem. Dlatego zawsze powinny być one naszym priorytetem.

Nie jest to proste – często nie będziemy mieć wystarczającej liczby doradców, by obdzielić wszystkie sytuacje. Czasami dany doradca da lepszy efekt niż inny. Dodatkowo mamy oferujące sporo korzyści projekty, takie jak badanie napotkanych klątw, umowy handlowe czy przejmowanie nowego terenu. Musimy odpowiednio balansować między sprawami bieżącymi a tym, co może zaoferować nam przewagę w przyszłości. Choć możemy korzystać z ekranu królestwa poza pałacem, podczas wędrówek do innych lokacji, wiele spraw wymaga obecności władcy w sali tronowej. Z tego właśnie powodu spędziłam w pałacu prawie tyle samo czasu, co w podróży po Golarionie. Niestety żaden człowiek nie wygra z potężną maszyną AAA – Awanse, Aneksje, Audiencje.

Kres czasów jest bliski

Od początku da się odczuć, że powierzona nam ziemia jest przeklęta. Zagrożenia czają się na każdym kroku i przybierają najróżniejsze formy – portali z innych sfer pełnych potworów, inwazji trolli odpornych na ogień (sic!), ambitnego sąsiada chcącego posiąść ziemie, którymi władamy… Stworzona przez nas postać nie ma łatwego życia. Na szczęście, nie jest w swojej wędrówce osamotniona. Towarzyszą nam rozmaite postacie, spotykane w różnych miejscach przez pierwszą połowę gry. Z pewnością nie można przy nich narzekać na nudę. Każda z nich ma swoją historię i motywację, z niektórymi możemy nawet wdać się w romans. Moje serce szczególnie skradł pewien kapłan o płowych włosach, choć w porównaniu do innych gier wątki miłosne nie są tu szczególnie rozbudowane. Stanowią miły dodatek, momentami nieco przyspieszają bicie serca – ostatecznie jednak pozostaje uczucie niedosytu. Moje poszukiwania idealnego romansu trwają dalej.

screen z gry, ekran odpoczynku i obozowiska

Dobry władca musi być również dobrym taktykiem

Recenzja rozpoczęła się od stwierdzenia, że Pathfinder: Kingmaker jest grą bezkompromisową, twardą, do bólu wręcz oddaną papierowemu ojcu. Najlepszym tego dowodem jest system walki. Tura trwa sześć sekund, w ciągu których wykonujemy dostępne akcje bądź po prostu atakujemy. Większość zdolności nie wymaga jednej rundy, a jedynie jej ułamka, co pozwala nam taktycznie rozwinąć skrzydła. Przykładowo: łotrzyk walczący dwiema broniami będzie w stanie zadać w ciągu tury więcej ciosów niż nastawiony na obronę tank. Mnogość opcji sprawia, że żadna rozgrywka, ba, żadna walka nie będzie całkowicie taka sama. Co ważne, nigdy nie odczułam, aby system ten był niesprawiedliwy. Wrogowie robią się coraz silniejsi, to naturalna kolej rzeczy. Albo się do nich dostosujemy, albo zostanie z nas krwawa breja.

screen z gry, walka z potworami

Grafika, choć w izometrycznych RPG nie jest specjalnie istotna, tutaj wypada dobrze – modele postaci całkiem wiernie odwzorowują ich portrety. Miłym akcentem jest również rzeczywisty wpływ pogody na rozgrywkę – deszcz ogranicza widoczność, w burzy postacie poruszają się z trudem. Muzyka nie zapada specjalnie w pamięć, stanowi raczej subtelne tło dla rozgrywających się wydarzeń.

Jak zostać władcą – finalne wrażenia z gry Pathfinder: Kingmaker

W chwili, gdy powstaje ta recenzja, mam za sobą prawie 90 godzin spędzonych w Pathfinder: Kingmaker i jedno przejście gry na koncie. Nie mam jednak wątpliwości, że jeszcze nieraz wrócę do Golarionu. To naprawdę solidna produkcja – historia wciąga i momentami zaskakuje, a wysoki poziom trudności tylko zwiększa satysfakcję z jej ukończenia. Gra posiada kilka bugów wpływających głównie na walkę – co jakiś czas postać pokręci się w kółko lub zapomni użyć zaklęcia. Praca twórców włożona w łatanie tytułu zasługuje na pochwałę, bo te małe problemy to nic w porównaniu do stanu, w jakim był tuż po premierze.

Niestety muszę również ostrzec, że gra nie posiada polskiej lokalizacji, a do pełnego zrozumienia fabuły niezbędna będzie nieco lepsza znajomość języka angielskiego (lub PONS w pogotowiu).

screen z gry, książkowe przedstawienie pierwszego rozdziału, Pathfinder Kingmaker recenzja

Komu poleciłabym Pathfinder: Kingmaker? Przede wszystkim miłośnikom starych, dobrych cRPG z krwi i kości – poczujecie się tutaj jak w domu. Również fani wspomnianych już przeze mnie Divinity: Original Sin oraz Pillars of Eternity powinni znaleźć tu coś dla siebie, choć rozgrywka jest zdecydowanie trudniejsza. Ponadto, szansę tej produkcji śmiało mogą dać pasjonaci drogi od zera do bohatera oraz wielowątkowych fabuł z dużą ilością misji pobocznych.

Polecam ją również wszystkim, którzy szukają spójnego, nagradzającego za przygotowanie i karzącego za niedbalstwo systemu. A jeżeli szukacie naprawdę porządnego wyzwania – przełączcie sobie zarządzanie królestwem na najwyższy poziom trudności. Na własną odpowiedzialność.

Słyszeliście już wcześniej o tej produkcji? Czy moja recenzja gry Pathfinder: Kingmaker przekonała Was i dacie jej szansę?

Leave a Comment

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Scroll to Top