Pora na dobranoc. The Disney Afternoon Collection – recenzja gry

Proste i czytelne przedstawienie bohaterów

Jeśli stuknęło Ci już 30 lat lub kalendarz mocno Cię do tego wieku zbliża, z pewnością w kręgu Twoich ulubionych zainteresowań były Wieczorynki. Gdy tylko na ekran wkraczał ktoś inny niż Lippy and Messy, zapowiadał się ciekawy seans.

Jednakże, przy odrobinie szczęścia, udało Ci się trafić podczas wieczornego pasma na coś ciekawszego. Z pewnością do lepszego sortu zaliczały się przygody Brygady RR, czyli Chipa i Dale’a. W naszym kraju sporą popularnością cieszyły się również wojaże wujka Sknerusa. Mimo że to inny bajkowy cykl, przyciągał on przed telewizory sporo widzów. Oglądanie wymienionych kreskówek stawało się jeszcze przyjemniejsze, gdy można je było samodzielnie przeżyć podczas posiedzenia przy słynnym Pegazusie.

Disney zawsze w sercu

Przenieśmy się w czasie do roku 2017. Choć nadal kochamy gry i Disneya, nie zajmujemy się już szlaczkami i tabliczką mnożenia, ale innymi sprawami – rachunkami, rodziną czy poszukiwaniem taniej apteki ze skuteczną maścią na ból pleców. W prozie życia nie zawsze ma się tyle czasu na rozrywki, co kiedyś. Ewentualnie pojawia się drugi problem – ma się tyle rozrywek, że nie wiadomo, w co ręce włożyć. Tymczasem w dobie mody na remastery i remake’i wszelkiej maści Capcom przygotował na duże konsole i Windowsa The Disney Afternoon Collection, którego właśnie dotyczy ta recenzja. Czego by nie mówić, przynajmniej otrzymujemy odnowiony produkt po wielu latach, a nie zaledwie trzech, jak w przypadku choćby The Last of Us: Part 2.

Ogólne zasady gry

Zanim odniosę się do poszczególnych tytułów (co będzie konieczne, by zrozumieć ich fenomen), przedstawię mechaniki i założenia, które je wszystkie łączą. Każda z gier oferuje trzy podstawowe tryby rozgrywki. Pierwszy jest tym, co znamy z Pegazusa lub NES-a (jeżeli byliśmy krezusami i dysponowaliśmy oryginałem). Po prostu przechodzimy grę w taki sam sposób, w jaki robiliśmy to setki razy, wciskając żółte pudełeczka do konsolki. Produkcja wygląda tak, jak ją zapamiętaliśmy na ekranie kineskopowego telewizora.

Kolejna gra to typ time attack. Po prostu przechodzimy grę na czas. Jako że w kolekcji zaimplementowano pucharki, ukończenie każdego tytułu w dwie godziny daje nam trofeum. Należy przyznać, że to mimo wszystko niedużo. Po kilku przejściach bez problemu będziemy się wyrabiać i w pół godzinki. Jeśli nas to nie interesuje, możemy po prostu pobijać swoje rekordy w myśl zasady, że najcięższa walka to ta z samym sobą. W końcu boss rush, czyli walka z każdym szefem disnejowskiego dziecka. Aby tutaj uzyskać trofeum, należy pokonać ich wszystkich w ciągu godziny.

Levele w Duck Tales przypominają delikatnie strukturą metroidvanie.

Drodzy Państwo, proszę się cofnąć!

Największa nowinka, która występuje w kolekcji, pojawia się w „normalnym” trybie. Otrzymujemy tu bowiem dwie opcje nieznane w oryginale. W każdej grze możemy zapisać stan gry w dowolnym momencie. Udało nam się uszczknąć nieco HP upierdliwemu bossowi, ale nie wiemy, co będzie dalej? Zapis. Przyszli do nas znajomi, a my jesteśmy mało asertywni i ich nie spławiamy? Kolejny. Grając na emulatorze w tytuły z NES-a, zawsze korzystałam z zapisu gry i ogromnie tę funkcję cenię. Jeśli jednak nikt i nic nie odciąga nas od konsolki, warto skorzystać z opcji rewind.

Wygląda to trochę tak, jakbyśmy cofali kasetę magnetowidową na podglądzie. W dowolnym momencie możemy ją zatrzymać i ponownie zmierzyć się z przeszkodą, której ofiarą padliśmy. Korzystanie z rewind przydawało mi się w niewybaczającym błędów MegaMan Legacy Collection, ale i w tym przypadku wiele razy mashowałam na padzie L2. Szkoda, że nie wszystkie studia wydające kolekcje retro skorzystały z tej opcji. Tak, Konami, mówię o Waszej Contrze!

Dolary zamiast źrenic

Na pierwszy ogień idzie najstarsza z propozycji, dylogia Duck Tales. W obydwu częściach wcielamy się w wujka Sknerusa, który ratuje z opresji swoją rodzinkę, ale przede wszystkim zbiera skarby wpadające mu pod skrzydła. To rozbudowane pozycje, posiadające masę zakamarków, a także kilka możliwych zakończeń. Choć współcześnie to nie robi na nikim wrażenia, na NES-ie nie było tak częste i oczywiste, spora większość gier miała charakter liniowy, a nasz wpływ na przebieg opowieści był czysto iluzoryczny.

Podobnie jak większość tytułów w kolekcji, Duck Tales jest platformówką, jednak trzeba będzie trochę pokombinować, by odkryć wszystkie skarby. Główną bronią, ale także porządnym środkiem lokomocji, jest laska wujaszka. Dziarski staruszek wykorzystuje ją na wiele sposobów, a w drugiej części da się ją także ulepszyć. Po spotkaniu z inżynierem zyskuje coraz to ciekawsze funkcje, choćby możliwość zbijania kamieni, które dotąd były kompletnie nienaruszalne.

Darkwing Duck to najciekawsza pozycja w kolekcji.

Świadomość tego, że w obydwu grach sekrety można znaleźć dosłownie wszędzie, zachęca do przechodzenia ich wielokrotnie i lizania ścian. Jeśli nie skorzystamy z filmików na YouTube, z pewnością kilka kolejnych podejść sprawi, że będziemy poznawać coraz więcej zawartości. Wydaje mi się jednak, że ukrycie niektórych pomieszczeń było mało intuicyjne, więc bez pomocy sieciowych wspomagaczy nie udałoby mi się cieszyć pełną zawartością. Tym bardziej, że kolekcja nagradza zdobycie miliona w pierwszej części oraz odkrycie wszystkich elementów mapy zaginionej wyspy Mu.

Gdy Cię skrycie z gagatkiem zetknie los

Następnie na ruszt wrzucamy bodaj najpopularniejsze pozycje ze składanki, czyli dwie części Chip & Dale Rescue Rangers. Jeżeli w dzieciństwie należeliście do grona stałych bywalców bazarków, najprawdopodobniej przynajmniej raz trafiliście na jedynkę, choć nalepka na żółtym pudełeczku wskazywała coś zgoła innego. Nie sposób nie wspomnieć o popularnym hacku. Oryginalnie w wojennym Heavy Barrel walczyliśmy żołnierzami, ale z jakiegoś powodu przerobiono ich na legendarny duet.

Zgodnie z historią znaną z kreskówki, głównym przeciwnikiem wiewiórek jest kot Spaślak. Droga do niego również polega na pokonywaniu etapów platformowych. Na początku gry można się wcielić w wybranego członka tytułowej brygady lub skorzystać z obydwu, jeżeli zdecydujemy się na multiplayer. Nasi bohaterowie sami z siebie są bezbronni, ale rozsiane wszędzie pudła pozwalają na ciskanie nimi w agresorów. Obie części są dość proste, ale ciekawe, autorzy nie silą się na jakieś skomplikowane mechaniki. Warto docenić humor (możliwość niesienia drugiego bohatera), tempo, na jakie pozwala oraz wysoce rozwiniętą sferę audiowizualną. Dla kogoś, kto pierwszy raz zetknie się z grami na składance, będą to najbardziej przystępne produkcje.

Akcja niektórych leveli Chipa i Dale'a rozgrywa się w środowisku codziennym.

Last, but not least

Na deser trafiają nam się dwie najtrudniejsze produkcje, nieco mniej znane z rodzimej telewizji. Darkwing Duck to kaczy superbohater. Ma do dyspozycji kilka broni – oprócz podstawowej giwery posiada zdolność chwytania się platform. Produkcja jest rozbudowana i znajduje się w niej masa sekretów. Ten balans między wyzwaniem a możliwościami rozwoju i ułatwieniami sprawia, że wskazałabym ją jako najlepszy tytuł ze składanki. Poziomem trudności bliżej jej do capcomowego Mega Mana niż pozostałych gier w kolekcji. Aż dziwne, że na NES-ie nie powstała kontynuacja, gdyż z pewnością jedynka zażarła. Polscy fani nie wyłapią wszystkich smaczków ze względu na to, że akurat u nas nie pojawiła się ta kreskówka. A szkoda, bo uniwersum wydaje się ciekawe.

Z kolei ostatnia produkcja, TaleSpin, to moja pięta achillesowa. Jasne, także ma ten kolorowy, bajkowy klimat i wygląda wręcz na kierowaną do młodszych odbiorców (podobnie jak Smerfy: Misja Złoliść, na których nasza Taliya poległa), ale jeśli nie uda Wam się wdrożyć w podstawową mechanikę, nie podołacie. Jako jedyna z wymienionych gier nie jest platformówką, a klasycznym shmupem. Przypomina ona nieco kilka etapów innej gry na NES-a, Captain Planet and the Planeteers. Nasz bohater, Baloo, lata samolotem. Sterując nim, nie możemy się odwrócić poziomo i strzelić do kogoś, kto jest za nami. Jeden z przycisków odpowiada za zmianę pozycji i przebywanie „do góry nogami”. Z racji tego, że im dalej, tym ciężej i przeciwników od groma, trzeba będzie ten manewr wykonywać zręcznie i dokładnie.

Szmery, bajery

Jesteście fanami artbooków i soundtracków do gier? Ja nie jestem kolekcjonerką, ale wiem, że tworzenie ich wpływa pozytywnie na odbiór tytułu. W końcu twórcy postarali się o to, aby gracz nie tylko mógł cieszyć się ich główną produkcją, czyli właśnie grą, ale też niejako dotknąć procesu twórczego, zajrzeć za kulisy powstawania dzieła, którego jest fanem. Choć największe wrażenie robią, kiedy są wydane fizycznie, pojawiają się również cyfrowo. To ważne dla osób, które kupują produkty wirtualnie.

W głównym menu The Disney Afternoon Collection możemy wybrać muzykę oraz galerię. Każda gra otrzymuje swoją playlistę. Możemy zatem przesłuchać swoje ulubione utwory. To żywe, wpadające w ucho melodie, do których chętnie się wraca także poza grą, jeżeli jest się fanem kawałków z 8-bitowych pozycji. Jako że nie są to jakieś epickie produkcje, za tytuł służy albo nazwa levelu, albo jakiejś funkcji czy czynności, podczas której da się słyszeć konkretny dźwięk. Moim ulubionym OST spośród wymienionych jest Duck Tales 2. Nie rozumiem fenomenu kawałka z jedynki, Moon Theme, ale wśród fanów retro dźwięków cieszy się ogromną popularnością.

Sterowanie sprawia, że TaleSpin potrafi zniechęcić gracza. A szkoda!

Tyle samo dobra dostajemy w kwestii grafiki. Tu z kolei podział jest tematyczny. Możemy obejrzeć artworki, oryginalne pudełka i limitowane edycje gier, ale przede wszystkim pierwsze koncepcje. Twórcy łączą poszczególne postaci z ich szkicami. W moim odczuciu ta część pozwala na największe zbliżenie się do produktu. Udowadnia pieczołowitość grafików w przekładaniu na grę zamysłu artystów. Kojarzy mi się to mocno z Robertą Williams ze Sierry, która także miała swoje rozwiązania, również graficzne, a biedni programiści musieli je przekładać na kod i implementować.

Brać czy nie brać? Finalne wrażenia z gry The Disney Afternoon Collection

Nie będę sztucznie przedłużać – warto! Jeśli wychowywaliście się na Disneyu i Pegazusie, z pewnością raz jeszcze zatopicie się w tym kolorowym świecie. Nie doznacie rozczarowania, gdyż te produkcje nadal mają swój urok, a sama rozgrywka nie przypomina sadomasochizmu, jak wiele innych produkcji na tę maszynkę. Możliwość zapisu i cofania jeszcze bardziej zachęcają do tego, by ponownie zmierzyć się ze znanymi tytułami. Dla nowych graczy to też będzie fajna zabawa. Możliwe, że poznanie kolekcji zachęci do sięgnięcie po inne klasyki, które też ukazały się na składankach. Jeżeli uważacie emulację za niemoralną, a chcielibyście zagrać w oryginały, z pewnością zapłacilibyście za nie więcej niż za The Disney Afternoon Collection. Jeśli jednak macie wątpliwości, poczekajcie do przeceny, da się ją dostać za półdarmo, a zapewnia rozrywkę na długi czas.

Screeny pochodzą ze strony gry na Streamie.

Scroll to Top
Verified by MonsterInsights