Nostalgiczny powrót do przeszłości. Lost Records: Bloom & Rage – recenzja gry

Grupa przyjaciółek siedząca na mostku na tle zachodzącego słońca. Zrzut ekranu z gry Lost Records: Bloom & Rage

Immersyjna gra narracyjna, intrygujące bohaterki, nostalgiczna atmosfera lat 90… Na papierze wszystko wygląda pięknie, ale czy gra sprostała oczekiwaniom? Recenzja Lost Records: Bloom & Rage prawdę Wam powie!

Gdy Dontnod Entertainment zapowiedział nową grę w stylu kultowego Life Is Strange, ogarnęła mnie euforia. Po sukcesie Banishers: Ghosts of New Eden oraz Jusant studio powróciło do swoich korzeni, decydując się na stworzenie Lost Records: Bloom & Rage. Nieudana kontynuacja losów Max w Life is Strange: Double Exposure od Deck Nine, o której wspominamy na portalu, pozostawiła wiele do życzenia. A co istotniejsze – sprawiła, że fani angażujących narracji zaczęli wyczekiwać gry, która znów porwie ich za serce. Od momentu zapowiedzi Lost Records: Bloom & Rage zrobiło na mnie ogromne wrażenie. Oczarowało mnie swoim nietuzinkowym klimatem minionych lat, a po prędkim wzruszeniu się już wiedziałam, że czeka mnie emocjonalny rollercoaster. Rollercoaster na miarę najlepszych gier narracyjnych, o którym długo nie zapomnęNowość od francuskiego studia prezentowała się obiecująco – poczynając od nastoletnich bohaterek, przez atrakcyjną, stylizowaną, quasi realistyczną grafikę, aż po czarujący setting lat 90. W teorii wszystko wygląda dobrze, a w poniższej recenzji rozważymy, czy  Lost Records: Bloom & Rage to duchowy spadkobierca Life is Strange, na który czekaliśmy.

Rozkwit przyjaźni

Rozgrywka Lost Records: Bloom & Rage rozpoczyna się od prezentacji profilu charakterologicznego i zarysowania przeszłości głównej bohaterki. Wcielamy się w postać Swann Holloway – uroczej i nadzwyczaj ekscentrycznej nastolatki zapalonej na punkcie nagrywania świata, który ją otacza. Kamera jest jej trzecim okiem, symbolizującym wrażliwość na wszechotaczające piękno. A Swann dostrzega je praktycznie wszędzie: w słońcu przebijającym się przez liście podczas wędrówki po lesie, w puszystym futerku swojego kociego pupila, a także w rzeczach materialnych, przepełnionych nostalgią.

Pierwszą godzinę rozgrywki spędziłam wyłącznie na eksploracji jej naturalnego środowiska, czyli jej spersonalizowanego pokoju. Swann jest miłośniczką zbieractwa i kolekcjonerstwa. Składa się z książek z dreszczykiem, wypożyczonych kaset wideo, a także wielu drobiazgów, które mają sens jedynie dla niej samej. Kolekcjonuje pamiątki z licznych wędrówek wśród natury, czyli kamyki, patyki i pozorne śmieci czy porzucone zabawki. Taki styl sama bohaterka nazywa później goblin core, czyli nurtem estetyki, w której celebruje się inność, a nawet dzikość w naturze.

Twórcy inteligentnie zaprezentowali graczom, jak oswoić się z tym światem. Oparli go na przeplatających się płaszczyznach czasowych: przeszłości oraz teraźniejszości. Przeszłość przedstawia nastoletnie lata bohaterki, gdy miała raptem 16 lat, a teraźniejszość pokazuje, jak potoczyły się losy postaci 27 lat później. Nasze wybory mają znaczenie od samego początku – podczas rozmowy telefonicznej z mamą bohaterki musimy wybrać imię dawnego zwierzęcia Swann. W mojej rozgrywce nazwałam go „Pumpkin” [tłum. Dynia], więc w retrospekcjach faktycznie moim oczom ukazał się rozkosznie rudy kotek. 

Główna bohaterka leżąca na łóżku wraz ze swoim pupilem. Zrzut ekranu z gry Lost Records: Bloom & Rage

Podróż do przeszłości

W grze nie mamy dziewczyny posiadającej moc cofania czasu na wzór bohaterki z serii Life is Strange, ale definitywnie możemy doświadczyć efektu motyla. Choć w przypadku sceny z kotem lepiej pasuje wyrażenie kot Schrödingera – i taką nazwę nosi właśnie pierwsze osiągnięcie w grze. Dzięki temu sprytnemu zabiegowi w prologu wiemy, że każda decyzja jest naznaczona ciężarem ciągnących się za nią konsekwencji. Jako że to gra w głównej mierze narracyjna, takich wyborów jest wiele, a rozwidleń jeszcze więcej.

Jak wcześniej wspomniałam – poruszamy się po dwóch płaszczyznach czasowych – przeszłości i teraźniejszości. Przeszłość ma na celu pokazanie kwitnącej przyjaźni pomiędzy Swann a trzema nowymi koleżankami: Autumn Lockhart, Norą Malakian oraz Kathryn Mikaelsen.

Swann nie jest typową protagonistką gier komputerowych. W żaden sposób nie jest przedstawiana jako dama w opałach, którą należy ocalić. Równocześnie przełamuje tradycyjne kanony piękna, do których przyzwyczaiły nas takie gry, jak chociażby seria przygodówek o Larze Croft. Jej nadwaga jest przewijającym się motywem narracyjnym, w którym główne skrzypce gra jej matka. Bowiem często komentuje sylwetkę córki, co dotkliwie odbija się na samoocenie dziewczyny. Nastolatka czuje się nieatrakcyjna do takiego stopnia, że postrzega siebie jako niewidzialną, wręcz niegodną dostrzeżenia. Nauczyła się czerpać przyjemność ze swojej samotności, więc jest zaskoczona, gdy na swojej drodze spotyka Autumn, Norę i Kat. 

Wachlarz osobowości

Autumn to z pozoru wyluzowana cool dziewczyna, której głównymi atrybutami są deskorolka i gitara. Paradoksalnie jest też niezwykle zachowawcza i ostrożna, co sprawia, że staje się najbardziej rozważną w grupie przyjaciółek. To zresztą odbija się w jej zachowaniu po latach.

Nora kreuje swój image na nieustraszoną punkową buntowniczkę, która nigdy nie rozstaje się z papierosem. Z czasem dowiadujemy się jednak, że to jedynie fasada. Po latach nie jest już tą samą kobietą – elegancka, zorganizowana karierowiczka dystansuje się od przeszłości, którą zakopała bardzo głęboko. Odrzuciła już swoje brawurowe, szalone dawne ja, które marzyło o karierze muzycznej. Wraz z Autumn grały w garażowym zespole, marząc o lepszej przyszłości jako gwiazdy punkowej formacji. Niestety jako że ich drogi się rozjechały, te marzenia odeszły w niepamięć.

Z kolei Kat – filigranowa i blada dziewczyna jest niepowstrzymaną siłą, która prze naprzód, jak gdyby nie bała się absolutnie niczego. Pozornym celem spotkania dawnych przyjaciółek jest nadrobienie straconych lat. W rzeczywistości jednak wlicza się w to także rozgrzebywanie zapomnianej, chwilami traumatycznej przeszłości, o której wolałyby i obiecały sobie zapomnieć.

Przyjaciółki prowadzące rozmowę na mostku przy zachodzie słońca. Zrzut ekranu z gry Lost Records: Bloom & Rage

Prawdziwych przyjaciół poznaje się w biedzie

Wspominają gorące lato, podczas którego spędziły wspólnie każdą możliwą chwilę, a czas deptał im groźnie po piętach. A koniec wakacyjnej sielanki oznaczał zakończenie pewnego kluczowego etapu w ich życiu. Swann wyjedzie z fikcyjnego miasteczka Velvet Cove w stanie Michigan do Kanady, zostawiając najlepsze przyjaciółki za sobą prawdopodobnie na zawsze. I faktycznie – mroczna wizja, w której Swann nie zobaczy swojej paczki przyjaciółek, pośrednio sprawdza się w teraźniejszości – bowiem widzi je dopiero po aż 27 latach, po tym, jak obiecały sobie już nigdy się nie spotkać. Dlaczego? Odpowiedź na to pytanie otrzymamy dopiero w drugim akcie, a raczej w drugiej kasecie opowieści… Ale po kolei.

Paczka przyjaciółek ratuje się nawzajem z niejednej podbramkowej sytuacji. Nieważne czy na horyzoncie pojawia się homofobiczny gnębiciel podchodzący pod kategorię złego chłopaka (ujmując to w najłagodniejszy sposób), czy nadopiekuńczy opiekunowie. Chociaż w przypadku tych ostatnich ich troska chwilami wydaje się jak najbardziej uzasadniona. Bowiem dziewczyny coraz częściej zapuszczają się w głąb lasu, gdzie w nocy przypadkiem natykają się na tajemniczą, mroczną chatkę. Są tak uwiedzione mistycyzmem tego miejsca, że decydują się tam pozostać na dłużej.

Na przestrzeni lipca spotykają się tam niemal codziennie: rozpalają ogniska, rysują swoje portrety, robią zdjęcia, zakładają także swój punkowy zespół o tytule – nomen omen – Bloom and Rage. Tworzą istny raj dla outsiderów, ludzi wychodzących poza normy społeczne, którzy nareszcie odnajdują w swoich ramionach spokój i ukojenie. Istna bohema, nieprawdaż? Do czasu. Wszystko zmienia się w momencie, gdy przyjaciółki zbierają się w czarcim kole w głębi lasu, aby zaprzysiąc zemstę na swych ciemiężycielach. Gdy zapieczętują ją słowami swej piosenki, w tym samym miejscu powstaje enigmatyczna wyrwa w ziemi. Ten dziwny byt zdaje się do nich nawoływać, przyciąga je do siebie, niczym światło przyciąga ćmy. 

Tytułowa kapela na pierwszym koncercie. Zrzut ekranu z gry Lost Records: Bloom & Rage

Pokrewne dusze

Tytułowy zespół muzyczny stanowi serce fabuły. Dla Autumn i Nory muzyka jest formą buntu, usamodzielnienia się, pogoni za swoimi marzeniami i upragnioną przyszłością. Z kolei dla Kat jest to ucieczka przed nieuchronnym, a swój żal związany z tą świadomością wylewa na papier, pisząc dobitne teksty piosenek. Swann służy im dobrą radą i kamerą, kręcąc dla nich wystrzałowe teledyski, ale widzi w tym przede wszystkim okazję, aby zbliżyć się do swoich nowych przyjaciółek. Ma też nadzieję na zawiązanie z którąś z nich głębszej relacji romantycznej. Bowiem z każdą z bohaterek możliwe jest rozwinięcie indywidualnego wątku miłosnego.

Osobiście na początku nie mogłam się zdecydować na to, z którą dziewczyną najchętniej zbudowałabym związek, więc sama wkopałam się w tzw. friendzone. Moje niezdecydowanie nie wynikało jednak z faktu, że każda z tych postaci była fantastycznie zbudowana charakterologicznie. Wręcz przeciwnie – brakowało mi tej iskry, która roznieciłaby płomień pomiędzy postaciami. A przede wszystkim – wiedza, że nasze starania i tak pójdą na marne, demotywowała mnie od podążania za romansem. Już tłumaczę.

Bez szału

Tak jak wspomniałam na samym początku – gra jest podzielona na dwa nurty narracyjne, które zazębiają się nawzajem. Spotkanie po 27 latach skutkuje przypomnieniem sobie o stłumionych wspomnieniach tego feralnego lata. Widzimy więc równocześnie młodsze i starsze wersje tych samych postaci, które po latach toczyły swe życia osobno od reszty dawnych koleżanek. Spędziły ten czas u boku innych partnerów czy partnerek, na drugim końcu świata, budując rodziny i kariery.

Świadomość tego, że decyzje, które na bieżąco podejmowałam w przeszłości, i tak końcowo nie będą miały znaczenia, w dużym stopniu ograniczały moją sprawczość, a co za tym idzie moje pozytywne wrażenia z rozgrywki. Pomimo tego, że w pierwszym rozdziale gry przywiązałam się do tych postaci – a co więcej – czułam, że buduję z nimi solidną przyjaźń, nie widziałam tam zbytniego potencjału na romans. Są to oczywiście moje personalne, inicjalne wrażenia względem gry po ukończeniu pierwszego rozdziału.

Przyjaciółki po szczerej rozmowie. Zrzut ekranu z gry Lost Records: Bloom & Rage

Ścieżką wspomnień

Po cliffhangerze pełnym wrażeń z pierwszej kasety błądzimy jako Swann samotnie po mieście, eksplorując te same lokacje, co na początku gry, ale w zupełnie innej odsłonie. Nawet bohaterów, których znaliśmy wcześniej, możemy poznać na nowo w zupełnie innych okolicznościach. Druga kaseta z pewnością jest dużo bardziej emocjonalna. Rezygnuje z tej potężnej dawki tajemniczości, która przeważała w pierwszej połowie gry, na rzecz osadzenia historii w realnych problemach bohaterek. Dzięki tej decyzji w większej mierze poczułam bliskość z postaciami. Ba, do tego stopnia, że nawet finalnie zdecydowałam się w końcu na romans z jedną z nich! W ten sposób zyskałam moją pierwszą wakacyjną miłość.

Co więcej, w drugim rozdziale pojawiło się kilka intensywniejszych scen, jak chociażby ukazanie przemocy domowej czy atak paniki. Z ręką na sercu przyznam także, że sama końcówka wywołała we mnie lawinę łez. A dla mnie to zawsze znaczy, że gra działa, bo potrafi poruszyć mnie do cna. Pod względem ładunku emocjonalnego faktycznie mogę docenić Lost Records: Bloom & Rage, lecz niestety nie wszystko było w niej takie kolorowe. 

Dla każdego coś dobrego

Zacznę może od najmocniejszej strony gry, czyli narracji opartej na zawieraniu przyjaźni, podejmowaniu decyzji związanych z relacjami i otaczającym nas światem. Miłośnicy takich gier jak Life is Strange, gier studia Telltale czy gatunku RPG z pewnością prędko odnajdą się także w tym świecie. Osobiście momentalnie poczułam się wciągnięta w wykreowaną przez Dontnod głęboko nostalgiczną wersję lat 90. Pomimo tego, że jeszcze wtedy nie byłam na świecie! Jednak ze względu na to, że dzięki mojej starszej siostrze miałam dużą styczność z ich realiami, z sentymentem podziwiałam pokój Swann. Pomieszczenie przepełnione charakterystycznymi dla tych czasów gadżetami, technologią, a przede wszystkim… muzyką, która robi wrażenie! 

Muzyka gra niezwykle ważną rolę w Lost Records: Bloom & Rage. Akompaniament magicznych kawałków zawierający w sobie esencję lat 90. towarzyszył mi przez całą grę i nawet pozostał poza jej skończeniu. Poza tym, że jest narzędziem budującym błogi klimat, który przenosi nas w minione czasy, pełni też rolę autoekspresji bohaterek gry. Gra wywołała u mnie falę nostalgii do czasów, których nigdy nie znałam. Po rozgrywce wsłuchiwałam się w kawałki zespołów: Cocteau Twins, The Cranberries czy The Cardigans, marząc o czymś dawno nieosiągalnym. To zasługa Dontnod i ich fantastyczna umiejętność w tworzeniu atmosfery nostalgii do czegoś nam nieznanego. Nikt nie robi tego tak dobrze jak oni.

Dziewczyny pozujące do nagrania. Zrzut ekranu z gry Lost Records: Bloom & Rage

Co za dużo to niezdrowo

Mogę z czystym sercem powiedzieć, że spędziłam wspaniałe lato u boku niesamowitych przyjaciółek, zawiązując z nimi indywidualne i wyjątkowe relacje i… teoretycznie na tym mogłabym zakończyć tę część, lecz tutaj niestety przychodzi pora na „ale”.

Być może to kontrowersyjna opinia, ale błogie lato w latach 90. byłoby dla mnie zdecydowanie wystarczające. Wakacje u boku najdroższych kumpeli z domieszką romansu na horyzoncie i nastoletniej dramy to już solidny fundament dla gry narracyjnej. Ku mojemu niezadowoleniu twórcy zdecydowali się na włączenie do gry niepokojącego wątku rodem z horroru. Horroru o tym, że gdzieś w mrocznym zakątku lasu czyha jakaś siła nieczysta, ba, rodem nie z naszego świata. Twórcy usilnie starali się przypominać graczom o tym fakcie, nie do końca dając przestrzeń na poczucie pozytywnych emocji związanych z innymi mechanikami gry. Nagrywanie wszechotaczającego nas świata czy zwykłe radosne chwile w towarzystwie bliskich prędko przestało być magiczne. Ciągnący się wątek niepokoju z czasem zaczął być dla mnie bardziej irytujący aniżeli straszny. A jestem osobą, która lubi dreszczyk emocji.

Nie twierdzę, że pomysł z aspektem nadprzyrodzonym był zły – wręcz przeciwnie – był on intrygujący. Dontnod wykreował swoją markę na takiej serii jak Life is Strange właśnie za pomocą takiego niestandardowego połączenia sci-fi ze slice of life. Z tego powodu pozwolę sobie porównać do siebie obie gry, aby wyłuszczyć ten problem. 

Za mało głębi

Tak, w LiS także pojawiły się wątki paranormalne, ale stanowiły jedynie mechanikę rozgrywki. Były narzędziem do prowadzenia immersyjnej narracji, której clou i tak znajdowało się w codziennym studenckim życiu. Życiu obracającym się wokół zaniedbanych przyjaźni, dramatów rodzinnych, czy traumie po utracie bliskich. A był to zaledwie wierzchołek góry lodowej. W Lost Records: Bloom & Rage twórcy zdecydowali się na inne podejście. Ograniczyli udział bohaterów drugo- czy trzecioplanowych, umieszczając je… poza tłem. Przykładowo nigdy nie widzimy matki Swann, a słyszymy jedynie jej głos spoza kadru, a rodziców innych bohaterek znamy jedynie ze słyszenia. Nie mamy więc do końca wglądu w ich personalne życie, otrzymujemy jedynie skrawki informacji, którymi się z nami dzielą.

Dla porównania – w prequelu, Life is Strange: Before the Storm twórcy zdecydowali się nawet na zarysowanie relacji jednej z postaci pobocznych z jej ojcem! W Lost Records: Bloom & Rage sednem fabuły jest obietnica dziewczyn wynikła poprzez sięgającą zenitu złość, a nawet gniew wzbudzony poprzez: porzucenie, zaniedbanie czy chorobliwą nadgorliwość i nadopiekuńczość rodziny. Tymczasem nigdy nie widzimy na oczy prowodyrów tejże obietnicy, co odbiera jej znaczenie. Nie do końca czułam impakt tego tytułowego gniewu, który pochłaniał je od środka i doprowadził do tak desperackiego i rozpaczliwego czynu. A szkoda, bo emocjonalny ładunek kulminacyjnej sceny byłby wtedy znacznie mocniejszy. 

Bohaterka odpoczywająca u boku swojego kota.
Zrzut ekranu z gry Lost Records: Bloom & Rage

Ciepło, zimno

Mimo wszystko uważam, że wina leży bardziej po stronie niezbalansowanego tempa rozgrywki aniżeli samego wątku nadprzyrodzonego. Druga kaseta w moim odczuciu była zbyt dynamiczna względem pierwszej, która z kolei była zbyt mozolna. W drugiej widać było, że nawet sami twórcy odczuli potrzebę jej przyspieszenia, aby domknąć historię w określonych ramach czasowych.

Szczerze mówiąc, nie miałabym nic przeciwko, gdyby Dontnod zdecydował się na dorzucenie jeszcze trzeciego rozdziału historii dla zbalansowania dynamiki rozgrywki. Tymczasem mamy momenty utopijnego spokoju, w których możemy poświęcić godziny na eksplorację świata, nagrywanie środowiska kamerą czy rozmowę z przyjaciółkami, a ten efekt sielanki psuje irytująca świadomość istniejącej w tle magicznej anomalii. Im dalej w las, tym bardziej zbliżamy się do prawdy, a przynajmniej uchylenia rąbka tajemnicy na wzór takich serii jak Twin Peaks czy Archiwum X. Jeśli jesteś fanem/ką rzeczy niedopowiedzianych, czy zakończeń otwartych Lost Records: Bloom & Rage z pewnością wywrze na tobie wrażenie.

Efekt motyla?

Chciałabym także wspomnieć o wadliwym narrative designie. Tak, z jednej strony mamy wachlarz bardzo mocnych charakterów, z którymi można tworzyć indywidualne relacje. Z drugiej strony niektóre decydujące wybory są bez sensu. W mojej rozgrywce z każdą z bohaterek miałam relację na poziomie najlepszych przyjaciółek. W drugiej kasecie, pomimo skrzętnie wybieranych opcji dialogowych, jedna z postaci odeszła w teraźniejszej linii fabularnej, zaraz przed finałem gry. Było to dla mnie nadzwyczaj frustrujące, w szczególności, że liczyłam na najelpszy efekt końcowy. Co więcej miałam mocną relację z tą postacią – do takiego stopnia, że wyznała mi ona miłość.

Próbując zrozumieć błędy w moich decyzjach, dowiedziałam się, że tak trywialna decyzja jak chociażby odrzucenie zapalenia papierosa jest znacząca dla finalnego rozwinięcia fabuły. Nawet pocałunek z nią nie mógł mnie uratować… Według globalnych statystyk w grze ponad 60% graczy nie udało się jej utrzymać przy sobie do samego końca historii. Takie bezsensowne niuanse uniemożliwiają otrzymanie najlepszego zakończenia wymagającego obecności wszystkich kobiet.

Na ostatek: błędy w grze. Ilekroć próbowałam podczas cutscenki zrobić zrzut ekranu, gra zaczynała się zwieszać, a konsola dosłownie wariowała. Nie mogłam powrócić do strony głównej PlayStation ani nawet wyłączyć gry, gdyż konsola samoistnie się restartowała w reakcji na dziwny błąd. Podobnie bywało, gdy chciałam nagrać rozgrywkę – z niewiadomych przyczyn pliki wideo były poucinane, niekompletne. Poza tym w jednym z ostatnich segmentów gry postać Kat, która w tej scenie akurat siedzi na stogu siana… nie wstała. Siedziała na niewidzialnym krześle i w następnej, emocjonującej scenie ucieczki przez las lewitowała nad ziemią. Musiałam wczytać grę raz jeszcze, aby błąd został naprawiony. Niestety takie błędy zakłócały proces zanurzania się w rozgrywce.

Jedna z postaci lewitująca nad ziemią. Zrzut ekranu z gry Lost Records: Bloom & Rage

Słodko–gorzkie finalne wrażenia z Lost Records: Bloom & Rage

Pomimo wielu uwag i błędów utrudniających rozgrywkę spędziłam około 10 h na dobrej zabawie. Oczywiście jeśli przez dobrą zabawę rozumiecie złamane serce i wieczór spędzony na zalewaniu się łzami. Zakładam jednak, że każda osoba zabierająca się za Lost Records: Bloom & Rage jest w jakimś stopniu zapoznana z dotychczasowym dorobkiem studia Dontnod… i zdaje sobie sprawę z tego, co ją czeka.

Grze z pewnością przydałby się porządny patch, który połatałby ją pod kątem technicznym. Nie pogardziłabym także jakimś rozszerzeniem fabularnym, który pozwoliłoby jej obrać stabilniejszy kurs narracyjny. Gra zyskałaby na pozbyciu się zbędnych przyspieszeń czy zwolnień w opowiadaniu historii. Być może twórcy będą mieli jeszcze na to okazję. Istnieją plotki, że jeżeli gra spotka się z pozytywnym odzewem od graczy, może powstać cała seria Lost Records. Nie wiadomo jednak, czy w dalszym ciągu będziemy eksplorować historie tych samych bohaterek. Pozostaje o nich dużo do dopowiedzenia, bo druga kaseta pozostawiła graczy z większą liczbą pytań aniżeli odpowiedzi. Pozostaje nam jedynie czekać z nadzieją… i eksplorować różne ścieżki Lost Records: Bloom & Rage, testując, do jakiego zakątka zaczarowanego lasu nas one doprowadzą!

Leave a Comment

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Scroll to Top
Verified by MonsterInsights