Czy wieloletnia fanka serii jest w stanie odnaleźć przyjemność w powrocie do Prince of Persia? Z pewnością nie jest to produkcja, jakiej oczekiwałam, ale nie mogę powiedzieć, że jestem zawiedziona. Ta recenzja Prince of Persia: The Lost Crown Wam to objaśni.
Recenzję Prince of Persia: The Lost Crown zacznijmy od omówienia gatunku nowego księcia. Tym razem od Ubisoftu otrzymaliśmy metroidvanię. Dość przegadaną, przynajmniej z początku, o czym jeszcze wspomnę. Nie pobawimy się tradycyjną mocą władania czasem, ani nie spotkamy żadnej znanej nam postaci. Co zatem łączy The Lost Crown z poprzednimi odsłonami?
Pierwsze godziny gry
Początek gry potrafi odstraszyć. Jest powolny – więcej rozmawiamy, niż gramy. Do tego przez długi czas obawiałam się, że dostałam do ręki visual novelkę. Wprawdzie każda linia dialogowa posiada aktorskie nagrania, lecz jeśli nie znamy żadnego z dostępnych w formie audio języków, musimy ograniczyć się do żmudnego czytania tekstu.
Spotkamy się tu z dość tradycyjną formułą okienka zwieńczonego podobizną rozmawiającej postaci. Niestety nie uświadczymy podmiany modeli ze względu na jej emocje. Dodatkowo znikoma animacja sprawiła, że patrzyło mi się na nie gorzej, niż na przeciętny statyczny obrazek. Czemu? Jedyne ruchome elementy to mrugające oczy i dziwne latanie na boki grafiki. Miało chyba symulować oddech, ale na dużym ekranie zdecydowanie się nie sprawdza.
Jak nie robić samouczka?
Podobnie żmudne są treningi (choć na szczęście opcjonalne). Nie mam nic do ich merytorycznej części. Wróg–pacynka i lista przycisków do wciśnięcia podczas kombosa robi robotę, ale to, że między każdą czynnością jest sporo nic nie wnoszących linii dialogowych już mnie razi. Nie dość, że sekcje samouczka są krótkie i za każdym razem musimy zagadać z NPC, wybrać, co chcemy robić, poczekać na wczytywanie teleportujące nas na arenę, przeczytać za długi dialog i dopiero zacząć wklepywać przyciski, to jeszcze gra nie daje nam możliwości płynnego przejścia do kolejnej sekcji. Musimy zostać wykopani z lokacji, zagadywać i załadować ją od nowa. To razi mnie jako fana serii Guacamelee!, w której to wpierw wchodzimy na arenę i każdy trening jesteśmy w stanie rozpocząć bez zbędnego czekania.
Magia eksploracji
Jak już przedrzemy się przez mało dynamicznie zorganizowaną początkową część historii, gra zaczyna nabierać kolorytu. Ruch głównej postaci jest zrobiony precyzyjnie i sprawia wiele radości w połączeniu z najeżonymi pułapkami korytarzami. Rozwijanie swoich możliwości wraz z progresem w grze tylko umacnia to wrażenie. Jeśli tak jak ja nie jesteście fanami wielokrotnego zabijania tych samych wrogów, z powodzeniem można ich wyminąć i traktować grę niczym boss rush. W około połowie gry otrzymacie również możliwość tymczasowego przeciągania wrogów na swoją stronę. Po co walczyć, jeśli przeciwnicy mogą się sami wzajemnie wyniszczyć?
Do dyspozycji poza tradycyjnym skakaniem po ścianach z czasem otrzymamy możliwość szybkiego ruchu horyzontalnego w powietrzu (wyglądającego jak bieganie po ścianie). Stworzymy też własnego statycznego klona (do którego możemy się teleportować) oraz zmienimy rzeczywistość. po jakiej biegamy.
Sporo elementów sprawia wrażenie przesiąkniętych inspiracją z innych gier. Układ mapy i działanie przedmiotów mocno kojarzą mi się z pierwszą odsłoną Blasphemous (recenzja). Mechanika zmiany świata działa niczym w Guacamelee!. Jeden boss posiada mechaniki skradania się przed nim jak EMMI z Metroid Dread. Jest też lokacja wymagająca nagrywania akcji naszych klonów, by dostać się w ciężko dostępne miejsca rodem z Ratchet and Clank: A Crack in Time.
Zdecydowanie zagadki środowiskowe są tą częścią gry, która sprawiła mi najwięcej radości.
Przykład zagadki wymagającej od gracza strzelenia z łuku w górę, by na platformie pojawiła się skrzynia skarbów.
Tryb eksploracji i wskazówek
Podobnie jak w Avatar Frontiers of Pandora (recenzja), na start gry postawiono nas przed wyborem między trybem eksploracji lub wskazówek. W każdej chwili jesteśmy w stanie przełączać się między nimi. Różnią się głównie faktem, że w trybie wskazówek główna misja zawsze będzie oznaczona na mapie oraz dowiemy się, które przejścia są dostępne dla nas przy obecnym stanie odblokowanych umiejętności. Poza tym, wszystkie sekrety i skarby znajdujemy na własną rękę, maksymalnie z pomocą opcjonalnych amuletów, dostępnych w obu trybach.
Tryb eksploracji nie stanowi większego problemu. Jest odwzorowaniem tradycyjnego działania większości gier z gatunku, więc jeśli metroidvanie nie są Wam obce, to na spokojnie sobie poradzicie.
W przeciwieństwie do innych gier, dostaniemy tutaj natomiast świetną mechanikę pozwalającą nam na dynamiczne łączenie mapy ze zrobionymi przez nas zrzutami ekranu. Bez problemu, jednym przyciskiem stworzymy marker, który nie tylko powie nam, że coś tam było wartego uwagi, ale też zachowa obrazek mówiący konkretnie, co to jest. Pozwoli to nam uniknąć zbędnego backtrackingu (wielokrotnego wracania do tych samych lokacji).
Festiwal niezdecydowania
O ile eksploracja i świat przedstawiony w Prince of Persia: The Lost Crown lśnią, o tyle inne elementy tej gry zdają się być delikatnie niespójne projektowo. Przykładowo kilka walk z bossami jesteśmy w stanie zresetować, zaś przy części musimy wracać do nich od ostatniego checkpointu.
Skalowanie poziomu trudności starć praktycznie nie istnieje. Zamiast tego powiedziałabym, że dostajemy trzy twardo osadzone stopnie i każdy potężniejszy przeciwnik kwalifikuje się do jednego z nich. Pierwszy zawiera bossów opierających się na 3-4 atakach. Powolnych i prostych do nauczenia. Od połowy paska zdrowia każdy atak dostaje dodatkowy smaczek, ale na tym się kończy. Druga kategoria to walka z postacią na poziomie naszego bohatera. Musimy liczyć się w niej z nieblokowalnymi, automatycznie wchodzącymi w nas atakami, dużo szybszym tempem i mniejszym telegrafowaniem ciosów. Ostatni to bossowie posiadający podobne do nas umiejętności, ale w mocno ulepszonej wersji. Są bardziej przewidywalni, ale mniej wybaczają porażki. Mają też swoje wersje neonowych ataków, podobnych do tych używanych przez naszego bohatera.
Każda kategoria charakteryzuje się innym sposobem prezentacji zapowiedzi starcia. Przez to trochę miałam wrażenie trzech różnych poziomów projektu bossów. Gdyby nie to, że spotkałam drugą i trzecią kategorię, po tej pierwszej mogłabym uznać grę za wykonaną na szybko, na kolanie i bez pomysłu. Po raz kolejny książę niesłusznie traci w oczach w pierwszych godzinach rozgrywki.
Do tego dochodzą mocno komiksowo-neonowe kontry (nie do końca jestem fanką tego miksu, mimo że nie przeszkadza mi cell-shadingowa stylistyka całości).
Im dalej w grze, tym sposób przedstawiania historii również ewoluuje. Mamy bowiem wspomniany wcześniej vibe rodem z visual novelki. Są animowane 3D-przerywniki, których część dziwnie ucina się, wracając do okienek z tekstem, choć zdecydowanie sprawdzają się one lepiej z dynamiką tej gry niż statyczne obrazki. Gdzieś w jednej trzeciej nagle dostałam także animowane efektem paralaksy komiksy. Im dalej, tym lepiej i przyjemniej, ale nie rozumiem, dlaczego nie zdecydowano się na jedną rzecz. Gra zdecydowanie byłaby dużo bardziej atrakcyjna, jeśli wyeliminowanoby całkowicie statyczne teksty na rzecz nawet bardzo prostych animacji. Bałam się, że dostaniemy fatalną kontynuację na poziomie Sacred 3, tymczasem Prince of Persia: The Lost Crown broni się bardzo dobrze, tylko dopiero po przemęczonych pierwszych dwóch godzinach gry.
Czy było warto? Finalne wrażenia z Prince of Persia: The Lost Crown
Pewnie nie jestem jedyną osobą, która kochała serię dzięki zabawie z cofaniem czasu, którego tutaj nie tyle brakuje, co raczej dostajemy go w innej formie. Tym razem przyjdzie nam stanąć przeciwko tym mocom. Różne linie czasowe są pomieszane, a my walczymy, by doprowadzić je do porządku. Historia niestety mogłaby zostać przedstawiona trochę lepiej. W wielu miejscach spowalnia dynamiczną rozgrywkę do zera, gdzie na spokojnie można by było zastąpić ją narratorem, który opowiedziałby nam jej smaczki podczas cutscenek, lub eksploracji.
Jednak wycinając nostalgiczną otoczkę, którą spowita jest ta seria, mogę śmiało powiedzieć, że twórcy zrobili dobrą robotę, czyniąc eksplorację wysoce satysfakcjonującą. Jeśli jesteś osobą, która po prostu lubi metroidvanię i grała w Blasphemous, ale ma ochotę na coś podobnego z mniej mroczną otoczką – to jest to! Zagadki i parkour robią robotę. Walka jest dobrze skonstruowana, choć projekty bossów mogłyby być lepsze. Lokacje cieszą oko mnogością biomów i mechanik. Świat jest bardzo otwarty, pozwalając na postęp w fabule niezależnie, gdzie i w jakiej kolejności się udamy.
Czy jest to zatem dobry powrót serii? Niekoniecznie. Można by się długo spierać i zdania z pewnością będą podzielone. Jest to jednak produkcja warta uwagi, jeśli nie oczekujecie od niej perfekcyjności w każdej dziedzinie. Polecam zgarnąć ją zdecydowanie na Switchu, jeśli takowy posiadacie. Układ sterowania na klawiaturze męczy po dłuższym czasie grania (warto rozważyć własne ustawienia lub wyposażyć się w pada) i zdecydowanie na tej platformie łatwiej będzie Wam przymknąć oko na wolniejszy sposób przedstawienia historii oraz słabiej zanimowane postaci niezależne.
Recenzja Prince of Persia: The Lost Crown powstała dzięki uprzejmości Ubisoftu, który przekazał nam klucz do gry. Dziękujemy za zaufanie.