Piksele tak duże, że nie widać twarzy, zblazowany detektyw wyglądający jak włóczęga i głupawy przydupas. O tym, co jeszcze znajdziecie w The Darkside Detective, opowie Wam ta recenzja.
Dlaczego każdy detektywistyczny point and click musi rozpoczynać się w pewną tajemniczą, koniecznie deszczową noc? Pewnie dlatego, że to już dość utarty schemat. Dzięki temu fan tego typu produkcji od razu poczuje się jak u siebie. Niniejsza recenzja The Darkside Detective nie zabierze Was w mroczny i niesamowity stworzony przez Akupara Games świat noir. A przynajmniej nie tylko. Nie będziemy bowiem uważnie śledzić każdej sprawy, którą przyszło mi rozwiązać podczas ogrywania tego tytułu. Spróbuję za to opowiedzieć Wam parę słów o tropach kulturowych, które pojawiają się w tego typu grach. Rozważę, dlaczego je tak lubimy.
Zaraz zaraz, ale co to właściwie za tytuł?
Gra przygotowana przez Akupara Games to przygodowy point and click 2D, a wrażenia, których dostarcza, są tym intensywniejsze, że ma w sobie element niesamowitości. The Darkside Detective, o którym jest ta recenzja, to zdecydowanie ich najbardziej znane dzieło. Jednak metroidvania Grime, którą wydali na początku sierpnia, również zbiera bardzo dobre recenzje.
Kierujemy detektywem McQueenem, który nigdzie nie rusza się bez skrzydłowego – Dooleya. Twórcy przygotowali pikselowe plansze. Zazwyczaj możemy iść w prawo albo lewo. Postacie i rzeczy, które można kliknąć (McQueen mówi wtedy zazwyczaj coś śmiesznego lub zbiera ekwipunek) są aż do bólu pikselowe. Ludzie nie mają właściwie nawet rysów twarzy. Co nie przeszkodziło twórcom stworzyć subtelnych gradientów i półcieni (bynajmniej nie pikselowych) w tle prawie każdej planszy. Dzięki temu grafika, będąc wygodnie nowoczesna, pozostaje jednocześnie retropikselowa.
Gra zawiera sześć spraw do rozwiązania (plus trzy dodatkowe). Nie ma więc spójnej fabuły, jednej wielkiej intrygi, nad którą człowiek biedzi się godzinami (tak było w innym recenzowanym przeze mnie point and clicku, jeśli lubicie takie gry, pewnie zainteresuje Was też Inspector Waffles). Wygodne jest to, że można na przykład do porannej kawki rozwiązać sobie jedną sprawę, parę dni później wrócić na kolejną i tak dalej. Łatwiej zrobić sobie przerwę i przedłużyć przyjemność grania.
W każdym rozdziale mamy do dyspozycji kilka miejsc (w budynkach są to pokoje i piętra, ale zdarza nam się też wędrować przez lasy i penetrować jaskinie). Już na powitalnej planszy każdego rozdziału, na przykład przed bramą budynku, trzeba mieć oczy szeroko otwarte ze względu na to, że można tam znaleźć przydatne przedmioty. McQueen może je potem ze sobą łączyć. Czasem kombinacje wychodzą naprawdę dziwne, ale przecież ważne, żeby działało, prawda?
W większości spraw czekają nas banalne minigierki. Czasem to najzwyklejsze puzzle, innym razem trochę bardziej skomplikowane układanki. Zazwyczaj nie są nawet randomizowane, więc jeśli się zatniemy albo znudzimy, rozwiązanie można znaleźć na forach.
Nadprzyrodzone sprawy są nadprzyrodzone
McQueen i Dooley pracują w tzw. Darkside Division w miejscowości Twin Lakes. To znaczy, że zgłębiają sprawy pozornie niewyjaśnialne, związane z Darkside (czyli ciemną stroną). W międzyczasie dowiemy się, że ich świat przez tych drugich nazywany jest Brightside (jasną stroną). Oczywiście Darkside pogardza Brighside i vice versa.
Sprawy, które badamy, czasem z pozoru wydają się zwyczajne – na przykład zaginięcie dziewczynki. Są też takie, które od razu trącą niesamowitością, na przykład w bibliotece od razu wiemy, że mamy do czynienia z duchami. Podobnie w sprawie na posterunku policji, kiedy musimy wyłapać gremliny wypuszczone przez naszego partnera (ech, Dooley, głupolu!).
Nadprzyrodzoność to duża wartość dodana dla The Darkside Detective. Dzięki elementowi niesamowitości nigdy nie wiemy, czego się spodziewać. Szczególnie na samym początku działamy trochę po omacku. Skąd bowiem mamy wiedzieć, że zielone ludki z Darkside nie będą się zachowywać dokładnie na odwrót, tylko w jakiś dziwny sposób? Sedes, który chce być standuperem? Proszę bardzo.
Czy można od razu się domyślić, że kanalizacje Brightside i Darkside są ze sobą połączone (zapiszcie tę informację, przyda się Wam)? Pomnijcie więc moje słowa – wrażenia z The Darkside Detective są dziwaczne i niesamowite właśnie dzięki nadprzyrodzonemu elementowi.
Schematy, które cieszą, czyli znane jest dobre
Oczywiście nasz detektyw, Francis McQueen, to typowy Columbo lub, jeśli ktoś woli porównania growe, Howard z Backbone (innej detektywistycznej gry point and click, która jest jeszcze mroczniejsza i której demo recenzowałam). Wszyscy trzej, łącznie z granym przez Petera Falka detektywem Columbo, mają nawet takie same płaszcze w mętnym beżowo-brązowym kolorze. McQueen ponadto również jest brany za włóczęgę.
Jest też typowy przydupas – Wooley, którego dosłowne rozumienie wszystkiego, co powie McQueen zaczęło mnie męczyć po jakichś 5 minutach gry. A potem zaczął poprawiać gramatykę głównego bohatera. Chwilę później na widok statuy anioła rzekł „Don’t blink!”, co było oczywistym mrugnięciem w stronę fanów serialu Doktor Who. Dostaliśmy więc od twórców The Darkside Detective miłe przełamanie przydupasowego schematu, dzięki czemu moje wrażenia związane z tą postacią z miejsca się zmieniły i natychmiast się z tym bohaterem przeprosiłam. Mimo że wierzył w każdą teorię spiskową, jaką tylko usłyszał. Ale wiecie co? W Twin Lakes one wszystkie mogły być prawdziwe.
Od samego początku gry było widać, że będzie dużo nawiązań do popkultury – pierwsza sprawa to zaginięcie dziewczynki, Alice. Sprawa nazywa się… Malice in Wonderland. Potem rozwiązujemy Loch Mess, a także Disorient Express. To jednak dopiero początek. W większości wypowiedzi można dopatrzeć się jakichś nawiązań. Jestem pewna, że pewnie połowę sama pominęłam, ale te, które wyłapałam, były naprawdę smakowite!
Dla przykładu – gdy bibliotekarka mówi o wezwaniu ekipy pogromców duchów, opisuje ich jako „questionable ghost-busting startup”, czyli wątpliwej jakości startup do poskramiania duchów. Buszujemy wśród tytułów książek i od razu trafiamy na takie perełki jak Dragon Ageism czy Mass Defect.
Do tego McQueen przypomina, że jakiekolwiek podobieństwo przedstawionych wydarzeń z rzeczywistością jest czysto przypadkowe. Robi to przy okazji opowieści o Donie Caphoney – szefie mafii, który został przymknięty dopiero za oszustwa podatkowe. Brzmi znajomo, co?
Ostatecznie wrażenia dostarczone przez The Darkside Detective są bardzo równe
Gdyby nie to, że jedna sprawa rozgrywa się w bibliotece, nie potrafiłabym chyba wskazać mojej ulubionej. Ale sami wiecie – szukanie duchów wśród zakurzonych tomów aż prosi się o gościnne wystąpienia co najmniej kilku znanych pisarzy! Nic więcej nie powiem.
W takich grach bardzo ważne jest przełamywanie schematów. Bowiem samo przytoczenie czegoś znanego nie zawsze wystarczy. Na początku będziemy się cieszyć, że rozpoznajemy jakieś ścieżki, ale prędzej się znudzimy. Trzeba więc zarzucić wędkę, połykamy haczyk, bo coś skojarzyłyśmy… i wtedy bang!
A więc przydupas, który ma być głupi, zaczyna poprawiać gramatykę. Skauci, a raczej nieskauci, są uczeni, żeby nigdy nie być przygotowanym. To podobno tańsze w przeprowadzeniu. Potwór z Loch Ness (pardon, Loch Mess) chce robić karierę w Hollywood. Młody ksiądz strzela z pistoletu ze święconą wodą i wyraźnie nadużywa słowa „bro”. W ten sposób z przyjemnością płyniemy przez kolejne sprawy, wypatrując, czym jeszcze twórcy nas zaskoczą.
Dzięki temu fani chętnie wrócą do grania przy okazji dodatków lub spraw specjalnych. Ja właśnie odkryłam, że odblokowałam zagadkę świąteczną, więc wracam do Twin Lakes. A jeśli moja recenzja The Darkside Detective Wam się podobała i chcecie sami poszperać za kulturowymi tropami, grę możecie kupić na GOG.com. Jak by powiedział Wooley, carpet diem!