Zapomniana historia na Zakazanych Wyspach. Windbound – recenzja gry

Edyta Górniak śpiewała o barwach, które „kolorowy niesie wiatr”. W Windbound wiatr zamiast barw niesie zapomnianą historię.

Windbound zostało stworzone przez australijskie 5 Lives Studios i jest mieszanką survivalu i przygodówki. Wcielamy się w niej w postać Kary, młodej dziewczyny, którą sztorm podczas żeglugi oddzielił od klanu. Zostaje zmyta z pokładu i traci przytomność. Budzi się na losowo wygenerowanej opuszczonej wyspie, mając przy sobie jedynie nóż. W tym momencie rozpoczynamy grę na dobre. Naszym zadaniem jest przetrwać i dostać się na znane nam wody. 

W tym celu tworzymy przedmioty, budujemy i rozbudowujemy łódź, która pozwoli nam się przemieszczać i zwiedzamy Zakazane Wyspy, generowane za pomocą algorytmu. Na nich znajdujemy kawałki historii, która pozwoli nam poznać powód, dla którego pozostały niezamieszkałe… przez ludzi. Zamiast nich napotykamy różne stworzenia. Polujemy w celu zdobycia mięsa, skór i innych surowców potrzebnych do stworzenia coraz lepszego sprzętu. Mięso zaś, po upieczeniu, jest bardzo skutecznym środkiem odnawiającym zdrowie i wytrzymałość. 

Zanim w ogóle jednak rozpoczniemy rozgrywkę, gra prosi nas o wybór jednego z dwóch trybów. Pierwszy z nich to Walka o przetrwanie. W tej wersji śmierć powoduje utratę łodzi, przedmiotów, które się na niej znajdowały oraz, niestety, cały postęp, gdyż gra cofa nas na sam początek przygody. Drugi tryb to Poszukiwanie przygód. W przeciwieństwie do pierwszej opcji, zachowujemy łódź, wszystkie przedmioty oraz postęp w ramach rozdziału. Cała historia jest podzielona na pięć rozdziałów, zaś pomiędzy nimi znajdują się krótkie poziomy przejściowe; po pierwszym rozdziale możemy uzyskać błogosławieństwo i łuk przodków.

 

Jak to wszystko wygląda w praktyce?

Do grafiki i animacji nie mam żadnych zastrzeżeń. Gra jest śliczna, a animacja płynącej łodzi – bardzo wierna. Jeśli chodzi o tryby, sama grałam tym łatwiejszym i niestety muszę stwierdzić, że kilkukrotnie, wbrew temu, co było w jego opisie, nie tylko straciłam łódź wraz z przedmiotami, ale również zostałam cofnięta na początek rozdziału i musiałam zacząć wszystko od nowa. Jest to szczególnie denerwujące, kiedy mamy bardziej zaawansowany pojazd… i niespodzianka, teraz szukaj, graczu wszystkich surowców od nowa. Podejrzewam jednak, że ten błąd będzie niedługo naprawiony.

Skoro mowa o materiałach, gra ma naprawdę ładnie rozbudowany crafting. Na start jedyną dostępną opcją jest wytworzenie zaostrzonego kijka. Jednak w miarę odkrywania kolejnych surowców w menu pojawiają się nowe przedmioty do stworzenia. Trzeba dodać, że części materiałów nie można zdobyć, dopóki nie stworzymy potrzebnego narzędzia. I tu twórcy zaliczają u mnie minusa. Do niektórych potrzebna jest kość konkretnego stworzenia. Problem w tym, że trudno je napotkać (a i zabić niełatwo), przez co na jedno z nich natknęłam się dopiero w ostatnim rozdziale. I to nie jest niestety jedyna wada craftingu, gdyż rozgrywkę uprzykrza także bezużyteczność bardziej zaawansowanych recept. Grę spokojnie można przejść, mając łuk przodków i łódź z trawy.

Co więcej, nawet nie trzeba polować na zwierzęta, bo koncentrując się tylko na jak najszybszym przejściu rozdziału, można uzupełnić paski zdrowia i wytrzymałości za pomocą zebranych roślin. A czasami udaje się i bez tego, jako że podczas pobytu postaci na poziomie przejściowym oba wskaźniki automatycznie się wypełniają.

Dziwny jest ten świat?

Mniej więcej pod koniec gry, kiedy po raz kolejny straciłam łódź z zaawansowanymi surowcami, postanowiłam skoncentrować się jedynie na historii i pokonaniu mapy. Mam wrażenie, że 5 Lives Studios za bardzo udziwniło sposób opowieści, chcąc wprowadzić atmosferę tajemnicy. Niestety nie do końca im się to udało. Gracz otrzymuje bardzo niejasne fragmenty tekstu, które nie są do końca zrozumiałe. Więcej można wywnioskować z poziomów przejściowych i to w zasadzie dopiero tam rozumiemy, co się właściwie stało (natomiast dlaczego do tego doszło – już nie).

Jednak największym minusem całej gry okazały się mapy. Są one po prostu puste i straszliwie powtarzalne. Niemal każda polega na znalezieniu trzech wysp z charakterystyczną wieżą, uruchomieniu budynku i ładowaniu naszego naszyjnika. Po zrobieniu tego należy dopłynąć do czwartej wyspy, gdzie za pomocą wspomnianej biżuterii uruchamia się portal do poziomu przejściowego. Tam odkrywa się fragment muralu z historią, po czym trzeba dopłynąć łodzią przez korytarz do kolejnego portalu, który przenosi gracza do następnego rozdziału.

Nawet piraci potrzebowali kompasu 

Możemy napotkać inne wyspy – na przykład z potłuczonymi dzbanami i bardzo niejasnym tekstem pojawiającym się na ekranie – ale… po co? Powtarzalność map straszliwie zniechęca. Do tego znalezienie owych miejsc jest uciążliwe, bo nie dość, że nie ma kompasu, to jeszcze są oddalone na tyle, że nie widać ich na ekranie. Więc gracz dosłownie błądzi, rozglądając się za kolejną wieżą. Mapa pomaga jedynie pod kątem pokazywania granic planszy i odkrytych wysp, co pomaga w próbie odgadnięcia, gdzie trzeba płynąć.

Niestety pomimo dobrej animacji żeglowania, ciągłe trzymanie przycisku odpowiedzialnego za ruch łodzi do przodu jest uciążliwe. Teoretycznie można wytworzyć żagiel, ale ten, zamiast pomagać, dodatkowo utrudnia całą mechanikę, znosząc łódź na boki, więc gracz i tak jest zmuszony do wciskania klawiszy, żeby móc płynąć tam, gdzie chce.

Kolejnym minusem (albo plusem, jeśli weźmie się pod uwagę powtarzalność) jest fakt, że gra jest krótka. Ma pięć rozdziałów i jeśli się skupić tylko na odkrywaniu historii, można ją przejść w jeden dzień. Niby po zakończeniu otrzymujemy tryb Nowa gra +, w której od początku rozgrywki mamy dostępne błogosławieństwo, ale niestety historia nie zachęca do ponownego przejścia.

Podsumowując, Windbound zapowiadało się znacznie lepiej. Oczekiwałam baśniowej przygodówki z survivalem, a otrzymałam coś, co miało potencjał, ale go nie wykorzystało.  Za cenę 125 zł oczekiwałabym więcej.

Leave a Comment

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Scroll to Top