Najsmutniejsza powieść wizualna. Life is Strange: True Colors – recenzja gry

Life is Strange True Colors recenzja – plakat promujący grę, główna bohaterka Alex wyciąga rękę (koniec modelu epizodycznego)

Ta recenzja nie zaspoileruje Wam Life is Strange: True Colors, a przynajmniej nie jakoś bardzo. Będzie o wysokich oczekiwaniach i o tym, jak nowa propozycja od Deck Nine im sprostała.

Na początku tego roku zaczęły się pojawiać plotki o Life is Strange 3. Lecz tak naprawdę fandom czekał na tę grę jakoś od 2018 roku, czyli odkąd wszyscy ograli część drugą. Te wysoko rozwinięte fabularnie młodzieżowe przygodówki mają naprawdę wiernych wielbicieli. Czekają oni niecierpliwie na kolejne gry z serii lub spin-offy, ogrywają je w dwa dni po premierze, po czym miesiącami dyskutują o tym, co było wspaniałe, a co zrobiliby lepiej. Nie inaczej jest z Life is Strange: True Colors – ja również zaliczam się do grona fanów tego świata, stąd popremierowa recenzja.

Gry z serii kierowane są do nastolatków i młodych dorosłych. Według mojej teorii, którą wysnułam przy okazji recenzji części pierwszej, najbardziej trafiają do tych pierwszych. To gry umiejscowione w małych miasteczkach Stanów Zjednoczonych. Dokładnie takich, jakie znamy, na przykład, z Gilmore Girls. Wszyscy się znają i lubią, a nawet jeśli nie, muszą jakoś ze sobą koegzystować na tym końcu świata.

Life is Strange True Colors recenzja – główna ulica w Haven Springs

Patrzymy na świat z perspektywy trzecioosobowej. Możemy dość swobodnie zwiedzać przygotowane lokacje, ale grze daleko do sandboksu. Często natrafiamy na niewidzialną ścianę, która nie pozwala nam pójść, na przykład, jakąś ulicą.

Gry z serii Life is Strange wydawane są w formie epizodycznej. Przy trzeciej części od razu udostępniono całą fabułę. Jednak wcześniej, przy jedynce było tak, że po zakupie gry trzeba było czekać na kolejne epizody, zupełnie jak dawniej przy serialach.

Fabuła, czyli kolejni bohaterowie, których pokochamy na lata

Pozwólcie więc, że zaproszę Was teraz do Haven Springs. Fabuła jednak zaczyna się trochę wcześniej, gdy Alex Chen, czyli nasza główna bohaterka, po raz ostatni rozmawia z terapeutką lub psychiatrką. Taki sposób twórcy wybrali, aby zapoznać nas z zawiązaniem akcji. Dowiadujemy się, że Gabe, brat Alex, z którym ją rozdzielono podczas tułaczki po domach dziecka, w końcu ją odnalazł i zabiera do siebie. Dziewczyna ma zacząć nowe życie.

Life is Strange True Colors recenzja – Alex rozmawia z lekarką

Przejmujemy kontrolę nad bohaterką po cutscence, w której wysiada ona z autobusu w Haven Springs w Colorado. To małe, ale bardzo malownicze miasteczko (niemal za bardzo). Od razu widzimy piękny, obsypany kwiatami most i główną ulicę. W tle majaczy ośnieżone pasmo górskie.

Witamy się (wylewnie albo nie) z bratem bohaterki, który zaczyna wstępne oprowadzanie. Dzięki temu poznajemy kluczowe postacie drugoplanowe, a także oswajamy się z główną ulicą miasteczka, przy której znajduje się większość dostępnych dla nas lokacji. Zachodzimy do kwiaciarni, obczajamy sklep z płytami, całkowitym przypadkiem na kogoś wpadamy… W końcu lądujemy w mieszkaniu Gabe’a, które ostatecznie jest również naszą bazą.

Bohaterowie, których w międzyczasie poznajemy, bardzo szybko stają się naszymi przyjaciółmi. W wyniku pewnego nieszczęśliwego splotu wydarzeń dochodzi do wypadku, który mocno zbliża Alex do paru osób. W ten sposób jest to zorganizowane dość naturalnie. Szybkie zaprzyjaźnienie się nie razi tak jak w Before the Storm, nie jest tak naciągane. Ze względu na wspólny cel i śledztwo, które prowadzi Alex, spędzanie czasu ze Steph i Ryanem wypada logicznie. Podobnie jak to, że są naszymi dwiema opcjami romansowymi.

Life is Strange True Colors recenzja – bohaterowie, Steph i Ryan

A kim są Steph i Ryan? Jeśli graliście we wspomniane przed chwilą Before the Storm, Steph już znacie. To mistrzyni gry i bliska koleżanka Chloe, która była trochę zadurzona w Rachel. Tutaj prowadzi sklep z płytami przy głównej ulicy w Haven Springs oraz ma swoją stację radiową. Nadal chodzi w czapkach i nadal uwielbia gry. Jej obecność bardzo mi się spodobała – sprawiła, że połączyłam w głowie jedynkę, Before the Storm i True Colors w jedno uniwersum.

Ryan to drwaloseksualny syn właściciela baru, nad którym mieszka i w którym pracuje brat Alex (ona zresztą też szybko dostaje tam pracę). To zdecydowanie mniej barwna postać. Typowy dobry facet, który skoczy pod autobus, żeby cię spod niego wypchnąć i tym samym uratować ci życie. Da się go lubić, ale właściwie niewiele więcej mogę o nim powiedzieć, bo jego wątek nie został przez twórców należycie pogłębiony. Próbowali to jakoś zrobić przy pierwszym spotkaniu, kiedy kupował książkę o odgłosach ptaków leśnych, ale nie pociągnęli tematu. I tak Ryan został heteroseksualną opcją romansową, rycerzem, którego biały koń na pewno stoi zaraz za rogiem.

Całe śledztwo, które prowadzi ta trójka, polega właściwie na rozmawianiu z ludźmi i wyciąganiu z nich informacji, okazyjnego używania supermocy Alex (o której dokładniej opowiem za chwilę), jakimś tam researchu, o którym dowiemy się, jeśli podejdziemy do lodówki, na której wisi lista z podziałem obowiązków i zaśmiewaniu się do rozpuku na licznych spotkaniach. To wszystko jest wspaniałe, przecież opowieści o amerykańskich nastolatkach (lub dwudziestoparolatkach) takie są. Chcemy być nimi – leniwie snuć się po pubie i zbierać zamówienia, nastawić szafę grającą na ulubiony kawałek (tak, można to zrobić!), a po skończeniu zmiany skoczyć na pogawędkę do sklepu muzycznego, w którym pracuje nasza koleżanka.

Life is Strange True Colors recenzja – sklep z płytami

Jednocześnie przez całą rozgrywkę nie mogłam pozbyć się poczucia, że ktoś tu się spieszy. Nie jestem pewna, czy byłam to ja, chcąca jak najszybciej pochłonąć ten tytuł? Czy może jednak twórcy w pośpiechu nie pomyśleli o tym, że niektórzy chcieliby pograć trochę dłużej? Nacieszyć się, zwiedzić dodatkową lokację albo dwie lub odkryć kilka jeszcze rzeczy w tych miejscach, które już przygotowali? Jakkolwiek Life is Strange: True Colors to ciekawa pozycja, wrażenia z gry za 250 zł mogłyby być jeszcze lepsze, a ona sama – dłuższa niż zaledwie kilkanaście godzin.

Mechanika, czyli zupełnie inaczej, a jednak całkiem podobnie

W każdej z trzech głównych części serii mamy element nadprzyrodzony. W jedynce było cofanie czasu, w Life is Strange 2 – telekineza. W Life is Strange: True Colors mamy jeszcze coś innego, co oczywiście zupełnie zmienia odbiór i wrażenia z gry. Alex może odczytywać aury emocjonalne, a także od czasu do czasu na nie wpływać.

Działa to w ten sposób, że gdy czyjeś emocje są szczególnie silne, Alex widzi ich kolor – niebieski to smutek, czerwony gniew i tak dalej. W miarę jak gra się rozwija, a dziewczyna poznaje swoje moce, dostaje też możliwość wpływania na innych. Może zabrać komuś strach albo gniew, może też, wykorzystując dostęp do skrawków myśli danej osoby, doprowadzić do załamania i wyjawienia jakichś informacji.

Life is Strange True Colors recenzja – smutek, emocja, stolik w pubie, Diane

Prócz tego, jeśli konkretny przedmiot był w przeszłości powiązany z jakimiś silnymi emocjami, również możemy odczytać jakiś ich skrawek. Czasem to oznacza słyszenie głosów z dość odległej przeszłości, co dla mnie jest dość upiorne – czyli normalka w Life is Strange. Można kolekcjonować takie wspomnienia, podobnie jak w Life is Strange zbieraliśmy zdjęcia, a w Life is Strange 2 – rysunki (pozdrawiam z tego miejsca jedną z naszych redaktorek, Wikszy, która recenzowała drugą część serii, dzięki czemu mogłam z nią skonsultować niektóre informacje).

Cała mechanika jest całkiem zręcznie przemyślana, chociaż nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że z chęcią używałabym jej częściej. Można było odczytać dane emocje tylko wtedy, gdy było to przewidziane w fabule. Zapewne przygotowanie i przemyślenie kwestii tylu różnych ludzi na każdą scenę okazałoby się zbyt kosztowne. A szkoda, bo trochę psuje to immersję – przez całe (jakieś) trzynaście godzin doskonale pamiętałam, że gram w grę.

Life is Strange True Colors recenzja - podsłuchiwanie dwójki mających się ku sobie przyjaciół

Podczas spacerowania po głównej ulicy Haven Springs często można było podsłuchiwać rozmowy. Bardzo mi się spodobała ta opcja, tym bardziej że zdarzało mi się stać w pobliżu jakichś osób lub kogoś rozmawiającego przez telefon i podsłuchiwać dość długo. Zdążyłam się już parę razy znudzić, a kwestia wciąż się nie powtarzała, co wzbudziło mój podziw. Przy niektórych emocje były tak silne, że po kliknięciu na osobę mogliśmy się wgłębić w jakąś jej myśl. Zazwyczaj było to jedno zdanie, które kołatało się temu komuś po głowie bez końca.

Jednak czasem zachowanie postaci nie zgadzało się z tym, co słyszeliśmy. Na przykład weteran z kopalni cały czas gestykulował, nawet gdy nic nie mówił. Podsłuchiwane dialogi bywały też mocno urywane, jeśli, na przykład, przez przypadek poszłam o krok za daleko albo nie podeszłam w odpowiednie miejsce. Czasem stałam blisko kogoś, o kim wiedziałam, że coś ma mówić i nie słyszałam nic.

Life is Strange: True Colors – recenzja, podsłuchiwanie rozmowy górników na ulicy

Atrakcje, czyli automaty, ubrania i piłkarzyki

Prócz zwyczajnego chodzenia po wyznaczonych lokacjach, klikania na interaktywne rzeczy, podsłuchiwania i rozmawiania, mamy też kilka dodatkowych atrakcji. Pierwsza to całkiem wdzięczne szukanie informacji na skradzionym pendrivie. Grzebiemy w zapisanych mailach i rozmowach telefonicznych. Lista jest dość długa, więc zanim dojdziemy do prawidłowych wniosków, mija chwila. To specyficzna minigierka, ale bardzo satysfakcjonująca.

Life is Strange True Colors recenzja – gra terenowa, walka

Jak już jesteśmy w tym temacie – jest też (może trochę za długa) sekwencja gry terenowej. Staramy się rozweselić pewnego chłopca i przenosimy go do świata z komiksów, które rysuje. Zbieramy magiczne zwoje, toczymy walki, rozmawiamy z ludźmi grającymi swoje role… Co ciekawe, później możemy jeszcze trafić na tych, którzy się angażowali w organizację tego wydarzenia i stwierdzić, że świetnie się bawili i wpłynęło to na nich bardzo pozytywnie. Jak dla mnie trwało to jednak trochę za długo – wiedziałam, że zwrot akcji nadchodzi i nie mogłam się należycie skupić.

Life is Strange True Colors recenzja – arcade game, automat do gry

Life is Strange True Colors recenzja – arcade game, automat do gry

Można też mnóstwo czasu spędzić na automatach – tzw. arcade games. Gabe ma jeden taki u siebie w mieszkaniu, drugi jest na dole, w pubie, w którym główna bohaterka pracuje. Przygotujcie się też na epizod gry w piłkarzyki, całkiem przyjemnie zrobionej – do której jednak nie będzie można wrócić, bo jest uwarunkowana fabularnie tylko w jednym miejscu.

Możemy też zmieniać ubrania naszej bohaterce (za każdym fabularnym pojawieniem się jej w mieszkaniu mamy do wyboru kilka zestawów), co w prosty sposób pozwala się bardziej wczuć w rozgrywkę. Co ciekawe, postacie drugoplanowe również zmieniają ubrania. To niezwykle odświeżające. Drodzy projektanci gier, nie jesteśmy głupi, poznamy postać, nawet jeśli ubierze inną koszulkę!

Life is Strange True Colors recenzja – zmiana ubrań

Grafika, czyli gro, co jest z tobą nie tak?

Już po pierwszej godzinie zadałam sobie podstawowe pytanie, które jak dotąd pozostało bez odpowiedzi. Brzmi ono: jak gra od strony graficznej może być aż tak nierówna? Z jednej strony już po menu początkowym widać, że coś jest nie tak – jasne tło i takaż czcionka czynią napisy zupełnie nieczytelnymi. Sam obrazek w tle jest przepiękny, ale UX designer musiał bardzo płakać, wybierając kolor. W każdym razie my płaczemy, próbując te napisy przeczytać.

Do tego nie mogłam zmienić rozdzielczości mimo grania na całkiem mocnym komputerze (chodził na nim bez problemu np. Cyberpunk 2077). Przez to musiałam mocno mrużyć oczy, żeby odczytać napisy w menu, bo nie dość, że ledwie je widać, jak mogliście przeczytać wyżej, to jeszcze są bardzo malutkie. Podobnie było w podsumowaniach wyborów pod koniec każdego rozdziału.

Zdarzały się też okazjonalne glicze, a ponadto gra sama z siebie wyłączyła się chyba ze cztery razy w trakcie całej rozgrywki. Obraz czasem zaczynał migać albo dziwnie smużyć podczas szybkiego ruszania myszką. No cóż, w sumie nie muszę szybko ruszać myszką, będę sobie powoli eksplorować otoczenie, prawda?

Life is Strange True Colors recenzja – kwiaciarnia, bohaterka wyraźnie z lewej strony ekranu

Na początku bardzo przeszkadzało mi też, że moja Alex porusza się dość blisko lewej strony ekranu, a nie idzie środkiem. Czułam się przez to przekrzywiona i zajęło mi dobrą chwilę, żeby się przyzwyczaić.

Z drugiej strony grafikę można uznać za wyraźnie lepszą niż w poprzednich częściach. Same kolory są bajkowo piękne. Miałam czasem wrażenie, że to jest wręcz niepokojąco zachwycające. Wszędzie w Haven Springs są girlandy kwiatów. Tony kwiecia wysypują się z kwiaciarni. Do tego w tle zazwyczaj widać górski krajobraz. To chyba zbyt wspaniałe. Choć może to celowy zabieg, żeby w opozycji do tego raju na ziemi postawić brzydkie sierocińce, które dotychczas były domem Alex?

Life is Strange True Colors recenzja – wspaniały krajobraz, góry, most, kwiaty, drzewa, wiosna

Recenzja Life is Strange: True Colors nie może obyć się bez wspomnienia o mimice – to w końcu gra o emocjach i właśnie te emocje całkiem nieźle widać. Byłam dość zaskoczona, widząc że na twarzach bohaterów, a szczególnie Alex, faktycznie się one pokazują. To dla mnie zupełna nowość w świecie gier. Zazwyczaj w grach tylko usta układają się w uśmiech. Tu zaś jest coś nowego – nawet gdy bohaterka tłumi śmiech, można poznać po oczach, że chce się roześmiać, a gdy się pochyla, jej włosy naprawdę opadają na twarz! To jest też dla mnie coś zupełnie pięknego. Zdaję sobie sprawę, że animowanie oczu i włosów to trudne zadanie, dlatego tym bardziej doceniam wysiłek projektantów gry.

Life is Strange True Colors recenzja – Steph w słuchawkach

Muzyka, czyli coś obowiązkowego w tym uniwersum

We wszystkich pozycjach z serii (ja pominęłam tylko LiS 2) muzyka to zawsze ważna część całości. Zwykle ktoś też tak układał historię, że bohaterka miała jakieś ulubione piosenki. Interaktywne wieże stereo do puszczania ulubionych kawałków, chodzenie po korytarzu ze słuchawkami na uszach czy nawet słuchanie radia – to wszystko było na porządku dziennym.

Prócz ładnego osadzenia muzyki w świecie przedstawionym ważny jest też jej dobór. I tak bardzo się ucieszyłam, że w Life is Strange ktoś (prócz ludzi od reklamy z Sony Bravia, tej z mnóstwem małych piłeczek, pamiętacie?) docenił José Gonzáleza. Po zagraniu w Before the Storm zaczęłam zaś słuchać zespołu Daughter.

Life is Strange True Colors recenzja – Alex słucha muzyki, sklep muzyczny

W Life is Strange: True Colors wrażenia dostarczane przez muzykę również nie zawodzą. Motyw główny, słyszalny już w menu, osłodził mi kiepskie zaprojektowanie tegoż. Uczynienie z Alex muzyczki też uważam za dobry pomysł. Podejrzewam, że osób, dla których muzyka w życiu jest mniej ważna, mogło to nie przekonać. Niemniej jednak, jak zwykle można nie wkładać płyty do adaptera lub nie iść do sklepu posłuchać sobie jakichś dobrych kawałków. Zatem nawet jeśli komuś się nie podoba znaczenie muzyki dla głównej bohaterki – większość muzycznych wstawek może z łatwością ominąć. Albo nawet ich nie zauważyć. Ja tymczasem z rozkoszą usadzałam Alex w fotelu, żeby zrobić sobie krótką przerwę i odprężyć się przy dobrym kawałku.

Wady, czyli dlaczego nie pomyśleliście o tak prostych rzeczach?

Pierwsza rzecz to coś, o czym fandom huczy od pierwszej chwili. Nie można pomijać cutscenek ani dialogów. Serio! Nie da się przeklikać nawet przydługich animacji przy przechodzeniu przez drzwi. Przy pozycji o naprawdę wysokim stopniu regrywalności, bo przecież wielu z nas wraca do LiS-ów, żeby sprawdzić co się stanie, gdy zmieni się niektóre kluczowe decyzje, nikt nie pomyślał o pomijaniu dialogów. Cutscenki jeszcze rozumiem. Jednak, gdy gram w grę, która opiera się wyłącznie na fabule, nie pomijam ich, bo lubię wiedzieć, o co chodzi. Ale dialogi? Będę czekać aż to poprawią, z drugim przejściem, bo inaczej stracę dużo czasu.

Life is Strange True Colors recenzja – gra terenowa, kostiumy, główna bohaterka i chłopiec z tyłu

Druga sprawa to duża liczba przerywników. Pamiętacie jeszcze tytuł tego tekstu? Nie użyłam porównania do noweli wizualnej przez przypadek. Właściwie przez większość gry była ze mną jeszcze jedna osoba i sobie wszystko obejrzała. I uwierzcie mi, nie siedziała bezczynnie dłużej ode mnie. To zrozumiałe,  cutscenki są konieczne do pchania akcji. Rozumiem też, że zrobienie ich wychodzi pewnie taniej, niż zaprojektowanie kilku grywalnych lokacji więcej. Ba, rozumiem, iż miło jest co jakiś czas pooglądać sobie piękne krajobrazy z innej perspektywy niż TPP. Ale właśnie – czasem. A w Life is Strange: True Colors, szczególnie pod koniec rozgrywki, wrażenia były takie, że nie mam w ogóle na nic wpływu. Ostatni rozdział to już właściwie niemal wyłącznie patrzenie. To prawda, że oglądane sceny często wynikają z decyzji, które podjęliśmy i rzeczy, które zrobiliśmy (lub których nie zrobiliśmy). Oczekiwałam czegoś więcej i tu się niestety zawiodłam.

Trzecia sprawa to przyspieszenie shiftem. Gdy już sobie trochę poeksplorowałam, to chciałam szybciej gdzieś dotrzeć, lecz Alex czasem biegła, czasem nie. Chyba lepiej działało to w lokacjach zewnętrznych, ale też na pewno nie na początku gry – tak jakby jakiś rodzaj samouczka nie dopuszczał nas jeszcze do biegania. Było to dość niewygodne.

Life is Strange True Colors recenzja – ślady pieska i bohaterka

Imperatyw narracyjny jest zaiste silny w tej młodej adeptce sztuki pochłaniania ludzkich emocji. Ile razy bowiem chciałam sobie zwiedzić którąś lokację lub gdzieś po coś wrócić, Alex powtarzała raz po raz „O, mogę zajść tutaj i zapytać iksa o igrek”. Albo „Powinnam już iść do iksa, bo muszę zrobić igrek”. Okej, Alex, wiem, chcę sobie tu tylko połazić! Oni wszyscy poczekają. Zbyt wysoka częstotliwość tych myśli nakierowujących na kolejne czynności do zrobienia bywała dla mnie problematyczna.

Smutek, czyli ostateczne wrażenia z Life is Strange: True Colors

Ostatecznie nie wiem, czy potrafiłabym dać tej grze jakiś numerek w skali 1-10. Recenzja poniekąd tego wymaga, więc powiem, że wstępnie dałabym Life is Strange: True Colors mocną siódemkę. Żeby się upewnić w tej ocenie, musiałabym przejść ją jeszcze raz (co przemawia na korzyść), ale tego na razie nie zrobię, póki nie dodadzą możliwości pomijania cutscenek i dialogów (której brak przemawia na niekorzyść).

Co jeszcze mogę dodać? Przed przechodzeniem gry po raz kolejny będzie mnie też powstrzymywał silny kompleks bohaterki, na który cierpi Alex. Rozumiem, że odkrywa ona swoje umiejętności, które mogą wielu ludziom ulżyć (a jej rozorać mózg, tak zupełnie przy okazji), a przy tym chce być pomocna, lubiana. Ale… ktoś jest po prostu smutny, a ta głupia dziewczyna przeprowadza całe śledztwo, żeby odkryć dlaczego i pomóc, koniecznie pomóc. Ktoś inny jest w żałobie i próbuje sobie z nią poradzić, a Alex od razu leci ze swoim „Ojej, och, muszę coś dla niego zrobić! Może zabiorę ten ból?”.

Life is Strange True Colors recenzja – podsluchiwanie rozmowny koleś i drabina, główna ulica

Jeśli podejmiemy decyzję, żeby tego nie robić, bo mamy taką możliwość, to bardzo dobrze. Wtedy fabuła nam to zgrabnie tłumaczy. Alex nie czuła się na siłach, przecież nie musiała i tak dalej. Ale co, jeśli będziemy biegać i nadużywać tych superbohaterskich mocy? To da trochę mylne wrażenie, że trzeba pomagać za wszelką cenę. Przecież z żałobą, że się będę trzymać tego przykładu, dobrze poradzić sobie samemu, na swój sposób. Bo co będzie, jeśli następnym razem dziewczyna z supermocą nie będzie czekać za rogiem, żeby „zabrać” ból? Czasem jednak postać, której się pomogło, dziękowała w tak rozrzewniający sposób, że zapominałam o tych narzekaniach.

Life is Strange True Colors recenzja – Duckie dziekuje za pomoc, młoda bohaterka i starszy pan z brodą

Gdyby ktoś poprosił, żebym opisała całe Life is Strange: True Colors jednym słowem, szepnęłabym „smutna” i recenzja byłaby kompletna. Im dalej pchamy fabułę, tym smutniej się robi. Zaczynamy widzieć, że motywacje Alex to nie tylko pragnienie sprawiedliwości czy odwetu, ale także silne poczucie samotności. Ta dziewczyna bardzo chce, żeby ludzie ją lubili. I to dostaje, to jest fantastyczne. Ale sami wiecie, jak jest. Żadne Life is Strange nie obejdzie się bez wielkiego zwrotu akcji, zagrożenia życia i dramy w jednym. I to w trzeciej części też znajdziecie. Recenzja zaraz dobiegnie końca, a ci z Was, którzy dotrwali ze mną do tego momentu wiedzą już chyba, że Life is Strange: True Colors jest grą, po którą warto sięgnąć, mimo wielu niedociągnięć. Zgadzacie się z tą opinią, czy może w ogóle Wam się nie podobało? Dajcie znać!

Leave a Comment

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Scroll to Top