Jeśli podczas Festiwalu Gier na Steamie szukaliście produkcji spod tagu souslike, być może dzisiejsza propozycja nie jest Wam całkiem obca. Jeśli nie – recenzja Sands of Aura prawdopodobnie sprawi, że Wasza kupka wstydu urośnie jeszcze bardziej.
Jestem piękny i uroczy, popatrzcie w moje oczy
Dla niektórych z Was niniejsza recenzja Sands of Aura będzie zapewne zabawnym spacerem wspomnień. Na Steamie produkcja ta opisywana jest jako gra przygodowa w otwartym świecie. Pełna magii (i piasku) kraina powoli stacza się ku zagładzie, a naszym zadaniem jest przywrócenie jej życia, nim na zawsze spowije ją ciemność.
Jeśli zdarliście zęby na padzie podczas polowania na Dusze Władców, a na hasło „Praise the Sun!” odruchowo podnosicie ręce, zapewne zaczęliście dostawać już pierwszych flashbacków. Sands of Aura nawet nie próbuje ukrywać, jaki tytuł stanowi podstawowe źródło inspiracji. Fabuła (przedstawiona całkiem obszernie, jak na tak krótki wycinek gry) garściami czerpie z tego, co widzieliśmy w dziełach Miyazakiego. Z całą pewnością stanowiło to zabieg w pełni zamierzony. Pytanie tylko, czy drugie skojarzenie było tak samo intencjonalne, jak wspomniane powyżej Dark Souls.
Bo widzicie, moim pierwszym skojarzeniem wcale nie były Soulsy. Po zobaczeniu grafiki przed oczami stanęło mi raczej Diablo III. Świetliste, epickie, ale cokolwiek pozbawione tej surowości, kojarzącej się zwłaszcza z pierwszą serią trylogii Dark Souls.
Nie jest to bynajmniej wadą Sands of Aura. Po prostu nastawcie się na to, że pod względem klimatu nie jest to soulslike w klimacie, do którego mogliśmy się przyzwyczaić.
Komu bije dzwon
Oprócz fabuły, dużo bardziej jednoznacznym skojarzeniem pozostaje mechanika. Nasza postać może leczyć się za pomocą dzwonków, których ilość w ekwipunku jest ściśle limitowana. Użycia można odnowić odpoczywając przy dużym dzwonie. Oczywiście, pamiętając, że nasz odpoczynek przywraca do życia wszystkich przeciwników w okolicy.
Czujecie to? Nawet oprawa dźwiękowa jest całkiem zbliżona do znanego nam rozpalania ogniska.
A skoro jesteśmy już przy porównywaniu mechaniki obu gier, to nie mogło zabraknąć tu tego, z czego Dark Souls słynie – walki. Pod tym względem Sands of Aura prezentuje się zasadniczo przyzwoicie. Już na starcie dostajemy szeroki wybór broni o różnym zasięgu, szybkości i sile uderzenia, co pozwoli nam dopasować styl walki do własnych preferencji. Początkowi przeciwnicy nie są w zasadzie żadnym wyzwaniem, a stawiane przed nami wyzwania sprowadzają się raczej do przytłoczenia nas ich ilością, niż zaprezentowaniem czegoś bardziej wymagającego. Większe wyzwanie stanowił pod tym względem zaprezentowany nam boss. Był dość dobrze zbalansowany, ale mogący aspirować do takiego, który w przyszłości napsuje nam krwi.
Gra tylko dla pedantów
Niestety, to nie wymagające walki były moim głównym źródłem frustracji. Sands of Aura dołączyło do gier, które wykorzystują koncept zużywania się broni. Jednocześnie jednak twórcy chcieli jednak pójść o krok dalej i stworzyć coś bardziej innowacyjnego. Efektem tych starań jest to, że nasza broń podczas walki ulega zabrudzeniu. Niewyczyszczenie jej sprawia, że zadajemy wielokrotnie mniejsze obrażenia (choć dla niektórych zapaleńców będzie to zapewne fajnym wyzwaniem). Na swój sposób jest to całkiem ciekawa mechanika, z pewnością stanowiąca pewne urozmaicenie na tle standardowych podróży do kowala. Problem polega na tym, że broń w Sands of Aura brudzi się absurdalnie szybko. Przykładowo, podczas dłuższej walki zmuszona byłam czyścić broń mniej-więcej pięć razy. Biorąc pod uwagę, że nie mówimy tu o kruszeniu się broni, a zaledwie o pokryciu jej tkankami wrogów, częstotliwość doprowadzania broni do porządku jest w zasadzie absurdalna. Na dalszym etapie gry (a raczej: dema) mechanika ta stawała się coraz bardziej irytująca i dość skutecznie studziła zapał do dalszej rozgrywki.
Recenzja Sands of Aura w zasadzie pisała się sama. Ale…
…zawsze jest jakieś ale, prawda? Sands of Aura niewątpliwie ma szansę zyskać grono wiernych fanów. Mało soulsowa, ale przyjemna oprawa graficzno-dźwiękowa przyciąga wzrok, nie powodując znużenia ani ataku epilepsji. Obawiam się jednak, że fani dzieł Miyazakiego niekoniecznie znajdą tutaj to, czego szukają. Odpoczynek przy dzwonach i przywracanie tym do życia przeciwników to jednak trochę za mało.
Podczas Festiwalu Gier Steam zagrałyśmy także w inne tytuły. Sprawdźcie nasze recenzje takich gier jak Hidden Deep, Potion Craft czy Hundred Days.