Dobre, mroczne RPG-i z wciągającą fabułą zawsze są w cenie. W tej recenzji odpowiem na pytanie, czy No Rest for the Wicked możemy do takowych zaliczyć.
Co powiecie na kolejne RPG w klimacie dark fantasy? Tak właśnie reklamuje się No Rest for the Wicked, bohater niniejszej recenzji. Moon Studios obiecywało dużo – emocjonującą walkę, wciągający świat, a nawet bycie panem na włościach. Gra zadebiutowała niedawno, bo 18 kwietnia w ramach wczesnego dostępu. Sprawdźmy więc, co ma nam do zaoferowania ta produkcja i czy warto po nią sięgnąć już teraz.
Nie ma spokoju dla Cerimów
Przygodę zaczynamy, a jakże, na statku. Płyniemy na wyspę dotkniętą straszliwą zarazą (po angielsku nazywa się dosłownie the Pestilience). Plaga nawiedziła królestwo po tysiącleciu spokoju, i to w najgorszym możliwym momencie – w obliczu śmierci króla Harola. Co prawda, doczekał się on następcy, jednak Magnus jest równie niedoświadczony, co arogancki. I szybko przyjdzie nam zobaczyć, jak radykalne podejście preferuje.
Wróćmy jednak do naszej postaci. Po stworzeniu awatara w kreatorze (który nie jest specjalnie rozbudowany, ale pozwala na umiarkowaną indywidualność) przenosimy się na wspomniany okręt. Tam też poznajemy pierwsze szczegóły dotyczące fabuły. Jesteśmy przedstawicielem (bądź przedstawicielką) Cerimów. To grupa świętych wojowników o postawnej i różniącej się proporcjami od zwykłych ludzi budowie. Jesteśmy owiani aurą tajemniczości, a ludzie zarówno wywyższają nasze umiejętności walki na piedestał, jak i się nas boją. Czasami natomiast wprost nami pogardzają – już na statku próżno szukać przyjaznej twarzy wśród piratów. Wiemy natomiast, że mamy jeden cel: pokonać zarazę. Za wszelką cenę.
Nietrudno się domyślić, że szybko napotykamy pierwsze trudności. Gdy tylko statek podpływa niebezpiecznie blisko Isola Sacra (naszego celu podróży i miejsca akcji gry), zostajemy zaatakowani przez miejscowych rebeliantów. Wtedy też mamy okazję w końcu spróbować naszych sił w walce.
Bez pada to nawet nie podchodź
No właśnie, w walce… która do najłatwiejszych nie należy. No Rest for the Wicked już na samym początku zaznacza, że wrażenia z rozgrywki są o wiele lepsze przy korzystaniu z kontrolera. I rzeczywiście, gołym okiem widać, że zaprojektowany system walki został stworzony właśnie pod pada.
Twórcy zdecydowali się na rzut izometryczny ze statyczną kamerą. I to fakt, że z tej perspektywy starcia wypadają niezwykle dynamicznie. W ramach ofensywy mamy do dyspozycji kombinacje ataków, uderzenia lżejsze i cięższe. Obrona zaś opiera się na unikach, bloku i parowaniu. O ile dwa pierwsze są dość prostolinijne, to ostatni manewr wymaga jednak sporo praktyki, bo musimy idealnie wstrzelić się w moment, w którym wróg wymierzy w nas cios. Dodatkowo musimy oczywiście uważać na staminę, której zwłaszcza w początkowych fazach rozgrywki nie mamy zbyt dużo. Starcza nam raptem na kilka uderzeń czy bloków tarczą.
Ja, jako że fanką padów przy PC nie jestem, postanowiłam mimo wszystko spróbować swoich sił za pomocą poczciwej myszy i klawiatury. I poświadczam, że da się przechodzić tę produkcję w ten sposób, tylko po co? Jest o wiele ciężej. Polecam więc, jeśli planujecie ogrywać omawiany tytuł, zaopatrzyć się w jakiś kontroler. Będzie i łatwiej, i bardziej satysfakcjonująco.
Nie ukrywam, że znacznie bardziej wolę RPG z walką turową, jak recenzowane przeze mnie zeszłoroczne Baldur’s Gate 3 i marcowa Zoria: Age of Shattering. Postanowiłam jednak dać tym razem szansę nieco innej produkcji. Jak można się było spodziewać, początkowo szło mi fatalnie i gdyby istniał jakiś CEO Cerimów, to pewnie szybko by mnie zwolnił. Później natomiast jakoś oswoiłam się z tym systemem walki i przyszła ekscytacja… razem z satysfakcją.
Nie samą wojaczką Cerim żyje
Chociaż walka to zdecydowanie jeden z najjaśniejszych punktów tej produkcji, to możemy w niej znaleźć dużo więcej. Jednym z naszych zadań, poza pokonaniem plagi, stanie się odbudowanie miasta Sacrament i przywrócenia mu dawnej chwały. Gra oferuje możliwość kupienia jednej z posiadłości i dostosowania jej do swoich potrzeb. Przyjdzie nam więc robić też nieco mniej bohaterskie rzeczy. Udekorujemy dom wedle potrzeb, pozbieramy w okolicy rozmaite surowce, pohandlujemy na ryneczku. Jeśli chcemy, możemy nawet łowić ryby.
Wszystko to jest całkiem przyjemne, zwłaszcza na początku, jednak później zaczyna przypominać grind. Surowce odnawiają się bowiem w czasie rzeczywistym, co wymusza czekanie i regularne wracanie po nie. Nie możemy iść na skróty i kupić potrzebnych materiałów od handlarzy. Na szybką podróż też raczej nie ma co liczyć. Do większości miejsc będzie trzeba zasuwać z buta. Domyślam się, że dla najbardziej zabieganych osób będzie to spora wada.
Isola Sacra to koszmarne miejsce, ale wygląda jak z żurnala
Skoro już w tej recenzji przyznałam się, że nie jestem fanką RPG akcji, część z Was może zapytać: dlaczego w takim razie w ogóle sięgnęłaś po The Rest of the Wicked? Cóż, zachęciły mnie do tego zarówno opis fabuły, jak i oprawa wizualna z materiałów promocyjnych.
Historia przedstawiona w grze jest niezwykle mroczna. No bo i jaka ma być w takich okolicznościach? Zaraza pustoszy królestwo i zmienia ludzi w straszliwe wynaturzenia. Król nie żyje, a władzę w tych ciężkich czasach obejmuje jego nieopierzony syn. Do tego wszystkiego dochodzi motyw religii, a właściwie ślepego fanatyzmu i stawiania swoich chorych żądz ponad dobrem poddanych. Isola Sacra, niepozorna wyspa, staje się polem bitwy – i mówimy tu zarówno o walce politycznej, jak i zwyczajnym mordobiciu między dwoma frakcjami. A w środku tego my, chcący po prostu powstrzymać plagę i uwolnić królestwo od cierpień.
Jest więc to kawał dobrego dark fantasy, którego dopełnia fantastyczna grafika. Nie mamy tu do czynienia z realistyczną oprawą – zwłaszcza w scenkach przerywnikowych można odnieść wrażenie, że oglądamy komiks. Lokacje w grze naprawdę przykuwają oko i choć nie zawsze podróżujemy w mroku, to wszędzie towarzyszy nam poczucie niepokoju. Cutscenki, niby rysowane, świetnie oddają towarzyszące postaciom emocje. Zwłaszcza Magnus i stojąca na czele kościoła Madrigal wyglądają naprawdę przerażająco.
Uuuu Panie, kto Panu to tak… zoptymalizował?!
No, ale żeby tak pięknie i kolorowo nie było, musimy trochę pogadać na temat stanu technicznego, w jakim gra była w momencie premiery. W obecnych czasach ciężko o niezbugowaną produkcję, zwłaszcza w przypadku wersji early access. Dlatego też wydaje się, że przymykamy oko na coraz więcej niedoróbek, cierpliwie czekając na tzw. day one patches, czyli pierwsze popremierowe aktualizacje. Sama nie uważam się za osobę specjalnie czepialską w tym aspekcie. Ogram każdy tytuł, o ile nie będzie mnie wywalał do pulpitu co pięć minut.
Gdy przy pierwszym odpaleniu No Rest for the Wicked przywitał mnie czarny ekran i musiałam ewakuować się Alt+F4, powieka mi nawet nie drgnęła. Długie czasy ładowania też przeżyłam. Nawet fakt, że w pierwotnej wersji (potem twórcy to zaktualizowali) nie mogłam zmodyfikować przypisania klawiszy, jakoś przełknęłam. Ale ucinające się audio przeważyło szalę i przez chwilę zaczęłam wątpić, że rzeczywiście ukończę ten tytuł. Chrupanie i przerywanie zarówno efektów środowiskowych, jak i muzyki było prawdziwą torturą. Nawet w cutscenkach nie mogłam w pełni wczuć się w klimat i cieszyć się świetnym voice actingiem, bo co chwila zacinało.
Czy wczesny dostęp powinien mieć fory na starcie?
Oczywiście, trzeba pamiętać, że to nadal early access. Jednak grałam już w wiele gier EA i w ich przypadku nie nawet w połowie tak źle, jak tutaj. Takie Dune: Spice Wars można było łatwo pomylić z pełną wersją, podobnie zresztą w przypadku Songs of Conquest. Także nie wydaje mi się, że tłumaczenie „to wczesny dostęp” w pełni usprawiedliwia wszystkie z tych technicznych niedoróbek. Warto natomiast pochwalić i docenić, że twórcy w pocie czoła pracują nad kolejnymi usprawnieniami i wypuszczają liczne aktualizacje. Tak naprawdę No Rest of the Wicked praktycznie nie przypomina już tego bałaganku, którym był 18 kwietnia.
Zaobserwowałam natomiast inne, ciekawe zjawisko. Gdy po wyrobieniu sobie własnej opinii zajrzałam z ciekawości do steamowych recenzji, uderzyła mnie spora wrogość społeczności względem tych negatywnych. Wiadomo, można się ze sobą nie zgadzać, ale argument „to jest wczesny dostęp, więc nie można mu dawać negatywnych recenzji” kompletnie do mnie nie trafia. Czyli co, gra może się nawet nie odpalać i nie mamy narzekać, bo „twórcy na pewno zaraz to spatchują”?
W świetle ostatnich branżowych zawirowań dochodzę do wniosku, że to nie idzie w dobrym kierunku i chyba sami taką zbytnią bojaźliwością i wręcz zamykaniem oka na to pozwalamy… Nauczmy się wreszcie szanować swój czas i pieniądze. Płacę, to mam prawo oczekiwać pewnej jakości i mogę podzielić się swoją konstruktywną krytyką. Zresztą, samo Moon Studios podziękowało użytkownikom za taki feedback, bo to dzięki niemu najlepiej dopracują i rozbudują produkcję.
Ci nikczemni jeszcze muszą popracować. Finalne wrażenia z gry No Rest for the Wicked
Myślałam, że ta recenzja pomoże mi jednoznacznie stwierdzić, czy polecam No Rest for the Wicked, czy nie. Jednak w tym przypadku to nie jest taka prosta sprawa.
Z jednej strony historia (a przynajmniej to, co nam na razie udostępniono) wciąga, a atmosfera zagęszcza się z każdą kolejną lokacją i napotkanym przeciwnikiem. Wspominałam już, że ta produkcja jest przepiękna? No bo jest!
Z drugiej strony, stan w jakim zadebiutowała ta produkcja był po prostu straszny. Nigdy wcześniej nie zdarzyło mi się grać w tytuł z takimi problemami dźwiękowymi i optymalizacyjnymi. Nieraz rozgrywka zdaje się też rozwleczona na siłę. Moon Studios powinno pokusić się o umilenie czynności, które musimy wykonywać regularnie, jak zbieranie surowców czy ulepszanie przedmiotów.
Czy, biorąc pod uwagę powyższe, powinniście kupić No Rest for the Wicked? Gdybyście zapytali mnie w pierwszym tygodniu od premiery, od razu powiedziałabym nie. Jednak obecnie najbardziej drażniące błędy zostały poprawione, a twórcy co rusz ulepszają kolejne aspekty rozgrywki. Myślę, że fani RPG akcji i bardziej soulslike’owej walki nie będą się nudzić. Jeśli czujecie, że to gra dla Was, to nie czekajcie. Gdy jednak nie macie zaufania do pewnej surowości wczesnego dostępu, to lepiej poczekajcie przynajmniej jakiś czas.
Recenzja No Rest for the Wicked powstała dzięki uprzejmości Electronic Arts.